Dyplom

Nie jestem pewien, co było bardziej ekscytujące: zgrzyt blachy statku, opadającego w kolejnych śluzach Kanału Panamskiego, niemal ocierające się o siebie morskie kolosy czy też to, że (wbrew plotkom) żaden z wychylających się za burtę pasażerów nie został trafiony zatrutą strzałą. Jestem za to pewien intensywnej zieleni Panamy i jej rozgrzanego, wilgotnego powietrza

Obserwowałem metalowe liny opinające statek w wąskich przesmykach kanału, gdzie ani nawigacja satelitarna, ani wprawne dłonie sternika nie zdają egzaminu. Liny kilkakrotnie doczepiano do lokomotyw (tzw. muły), które ciągnąc "Sun Princess", zastępowały jego silniki. Synchronizacja i precyzja działań załogi statku i pracowników kanału była imponująca. W przerwach obserwowania ich poczynań poddawałem się euforii tłumu pozdrawiającego równie zaaferowanych pasażerów sąsiednich statków.

Opłata za przepłynięcie kanałem zależy od wyporności statku - armator "Sun Princess" zapłacił 100 tys. dol. Niebotycznie wysoki koszt okazał się łatwy do wyobrażenia, kiedy podzieliłem go przez liczbę podróżujących - 2 tys. pasażerów to zaledwie 50 dol. więcej ukrytych w cenie każdego biletu (mniej niż liczy sobie PKP za bilet na trasie Gdańsk - Kraków).

Moja podróż była wyjątkowa. Płynąłem w 90. rocznicę pierwszego pokonania kanału przez "S.S. Ancon" (własność kolei panamskich), który jako pierwszy uwiarygodnił slogan "The Land Divided, the World United" (Ląd przecięty, świat zjednoczony).

80 km dzielących Ocean Atlantycki od Pacyfiku "Sun Princess" pokonał w osiem godzin.

Pacyfik przywitał mnie orzeźwiającą bryzą i czekającym w kabinie certyfikatem przepłynięcia Kanału Panamskiego podpisanym przez kapitana Alana L. Wilsona i dyrektora serwisu pasażerskiego Franco Consavariego.

Od dwóch lat mój dyplom dumnie uzupełnia kolekcję wakacyjnych trofeów, dodaje barwy płowiejącym wspomnieniom i każe mi grymasić, ilekroć płacę za bilet kolejowy do Krakowa.