Po całonocnej (nielekkiej) podróży z Dali w prowincji Yunnan chińskim slipping busem (historia na osobne opowiadanie) wysiadłem bladym świtem w wielomilionowym mieście Kunming.
Połowa stycznia, temperatura między pięć a dziesięć stopni C. Dworzec autobusowy, wokół którego krążyła masa pojazdów taksówkopodobnych i riksz, usytuowano pod wielopoziomową ruchliwą estakadą. Smog i pył spadał prosto na głowy podróżnych wysiadających z kilkunastu przybyłych właśnie autobusów. Na moją również.
Wytargałem z luku autobusu mój wielki plecak, drugi zarzuciłem na ramię i usiłowałem zorientować się, w którą stronę się udać, by znaleźć połączenie do Shi Lin, bajkowego Kamiennego Lasu. Najprościej spytać tubylca. Pierwszy, słysząc angielskie słowa, uciekł z uśmiechem na twarzy. Drugiemu w sukurs przyszło następnych czterech mówiących tylko lokalnym dialektem. Po kilku następnych równie nieudanych próbach zauważyłem budkę dyżurnego, a w niej Chińczyka w granatowym, lekko pogniecionym mundurze. Ten musi mi pomóc! Pomógł, ale z pomocą siedmiu kolejnych rodaków - wszyscy radośnie jeden przez drugiego usiłowali zgadnąć, o co mi chodzi. I czym prędzej udzielali po chińsku różnych odpowiedzi. Z całego tego zamieszania w końcu wyniknęło, że chcę jechać do Shi Lin. Chińczycy zatrzymali przejeżdżającą taksówkę i tłumacząc coś kierowcy, wepchnęli mnie do środka. Uff... niech się dzieje, co chce, jadę! Po drodze tłumaczę taksówkarzowi (na szczęście miał wyzerowany licznik) na migi, że chcę dotrzeć do celu busem, bo tak zaleca polski przewodnik. Chyba zrozumiał, bo po dłuższej jeździe przez zatłoczone centrum wysadził mnie pod hotelem, z którego podobno jeżdżą busy. Jeżdżą, ale do Shi Lin tylko w sezonie, a jest styczeń.
Jakaś sympatyczna Chinka łamaną angielszczyzną mówi, że mam iść do "hocze" i pokazuje palcem kierunek. Na linii jej palca stoi wielki budynek z zegarem - dworzec kolejowy! Ustawiam się w szerokiej kolejce do kasy, a w zasadzie w braku kolejki, bo tłum napiera całą swoją masą. Po dłuższej walce o pozycję pokazuję panience w okienku chińskie znaki w przewodniku i proszę o "one ticket Shi Lin". Z łagodnym uśmiechem odpowiada: - Nie ta kasa, obok. Idę za róg - jest, na szczęście bez kolejki.
Luksusowym pociągiem turystycznym z akcją promującą region w wykonaniu ładnych dziewcząt w ludowych strojach dojeżdżam do Shi Lin. W busiku wiozącym nas z dworca do rezerwatu kamiennej przyrody dobijam targu co do hotelu z angielskojęzycznym (co za ulga!) naganiaczem turystów. Cena spada ze 180 na 50 juanów, na miejscu zbijam do 30, bo to licha, zimna nora (ale w Kamiennym Lesie). Klucz do pokoju jest przepustką do całego ogromnego terenu (ok. 400 ha) wielkiego i małego Kamiennego Lasu oraz wielu atrakcji przyrodniczych (wstęp 80 juanów).
Zostawiam plecak w wilgotnym pokoiku z reprodukcjami Buddy na ścianach i z wielkim termosem z wrzątkiem na stoliku i ruszam przez mały park w głąb głównego skalnego labiryntu.
Pięknie uformowane przez naturę, wodę i wiatr strzeliste kilkudziesięciometrowe skały, między którymi trzeba nieraz przeciskać się wąskimi szczelinami, wędrując w górę i dół, mają przedziwne kształty i nazwy. Spotykam wielkiego kamiennego słonia, żółwia, Jaskinię Nieznanego Wiatru. Wspinam się karkołomną ścieżką na usytuowany na samym szczycie kamiennych igieł kwiat lotosu. Do wszystkich tych miejsc prowadzą napisy (często dwujęzyczne) wykute w skale na rozwidleniach wąskich ścieżek. Po godzinie docieram do miejsca magicznego - niewielkiego jeziorka wijącego się dziesiątkami załomów i zakamarków między wysokimi skałami. Małe mostki, kamienne przejścia, groty i szczeliny są malowniczym dopełnieniem bajkowego widoku. Z kamiennego labiryntu wygania mnie głód. Niestety, nie ma na terenie parku moich ulubionych ulicznych knajpek. Muszę zdać się na restaurację jednego z kilku hoteli. Jest co najmniej pięć razy drożej (40 juanów) niż u Chinki na ulicy i dwa razy gorzej. Ostatni raz!
Wieczorem odwiedzam ponownie Kamienny Las, by za radą przewodnika pospacerować w świetle księżyca. Podobno ma być romantycznie. Włóczę się, podziwiając kamienne fantazyjne formy, liczne groty i przesmyki, labirynt kamiennych smoków i wież. Ściemnia się. Księżyc co jakiś czas wyziera zza chmur. Wbijam się w ścieżkę, która robi się niebezpiecznie wąska i stroma, pełna przepaści i szczelin. Wycofuję się. Trafiam na moje ulubione jeziorko. Jest bardzo ciemno, ale stąd na pewno trafię do wyjścia. Gdy po półgodzinie drugi raz przychodzę w to samo miejsce, ogarnia mnie lekki niepokój. Podejmuję drugą próbę, tą samą ścieżką, ale na rozwidleniu tym razem w lewo. Kamienne napisy w ciągu dnia wyraźne, w nocy znikły zupełnie. Muszę zdać się na intuicję i latarkę (czołówka). Moje zdziwienie przechodzi w strach, gdy po kolejnym dłuższym kluczeniu znowu pojawia się przede mną znajome jeziorko. Jeszcze raz podejmuję nerwową próbę dotarcia do jakiegoś znajomego miejsca. Trafiam do zaprzyjaźnionego Tysiącletniego Żółwia. OK. Teraz w stronę pawilonu na szczycie skały. Znów rozwidlenie. W lewo, w prawo? Rzut monetą w myślach - w lewo. Za załomem zaskoczenie - małe ognisko, przy nim siedzi stary Chińczyk i pali fajkę wodną. Obok stoi malutki kramik z pamiątkami i słodyczami. Trochę go dziwi moja wizyta, ale stawia dla mnie małe krzesełko i gestem wskazuje, żebym się ogrzał. Siedzimy, dyskutujemy na migi oraz po chińsko-angielsku. Po jakimś czasie proponuje mi fajkę (dzięki, nie palę), ja jemu świeżo zakupioną chińską gorzałkę z piersiówki turystycznej (dzięki, nie piję). Siedzimy. Wreszcie na migi pytam, czy lepiej w lewo, czy w prawo. Pokazuje mi majaczącego na niebie żółwia - za nim w prawo. Dziękuję za gościnę i po chwili trafiam na pawilon. Nocna wspinaczka do miejsca, które (chyba) znam, i docieram do wyjścia. Uff, ale było romantycznie!
Rano idę odszukać miejsce, z którego w nocy się wycofałem, i sprawdzić, czy znad jeziorka jest wyjście prostsze od ćwiczonego w nocy. Pierwsze, Szczyt Lotosu, okazało się najniebezpieczniejsze w Kamiennym Lesie i nawet pokonanie go za dnia wywołuje emocje i pot strachu, również u nielicznych tubylców. Schodzę nad jeziorko. Jest ścieżka, ale tak wąska, że w nocy nie odważyłbym się w nią wbijać! No cóż, przewodniki to dobra rzecz, ale nie należy ich brać zbyt dosłownie.
Jeszcze długi spacer po oddalonych od głównej części skupiskach skał, między którymi toczy się normalne wiejskie życie ludności Sani zamieszkującej te tereny. Porozrzucane po ogromnym obszarze pojedyncze chatki i kamienne domostwa żyją swoim życiem. Ktoś pracuje w polu, ktoś gotuje strawę w kopcącym piecu. Można by tu leniwie spędzić parę dni, ale czekają na mnie południowe Chiny. Pora wracać na dworzec kolejowy, skąd zamierzam dotrzeć "hardslipperem" (kuszetka drugiej klasy) do Nanning i dalej w okolice Zhaoqing, do równie bajkowych gór Dingu Shan i wyrastających z jezior Skał Siedmiu Gwiazd. Ale te gwiazdy to już będę chciał zobaczyć za dnia.
PS Kamienny Las warto także odwiedzić 24 czerwca, gdy Sani celebrują ludowy Festiwal Ogników (Pochodni, Zniczy, Kaganków, Lampionów). Odbywają się zapasy, walki byków, tańce lwa, smoka, tańce A-xi. W tym czasie Kamienny Las wypełnia radosna festiwalowa atmosfera, czyniąc to miejsce jeszcze atrakcyjniejszym
http://www.travelchinaguide.com/attraction/yunnan/kunming/stone_forest.htm