Maroko. Wycieczki z Mubarakiem

Na siedem dni spędzonych w Królestwie Marokańskim, tych wycieczek było cztery. Wszystkie zaczynały się i kończyły w Agadirze, półmilionowym porcie nad Atlantykiem, do którego trafia większość turystów

To dziwne miejsce. Agadir założyli Portugalczycy w XV w., ale próżno szukać tu zabytków. Nocą 29 lutego 1960 r. trzęsienie ziemi w ciągu 15 min zrównało miasto z ziemią - zginęło ok. 15 tys. osób. Odbudowano je z przeznaczeniem na ośrodek turystyczny. Choć jest tu szeroka, piaszczysta plaża (podobno ma 10 km), rosną palmy, a słońce świeci prawie przez cały rok, potrzeba sporo wyobraźni, żeby poczuć się jak w Afryce. Nad brzegiem oceanu biegnie (właśnie przedłużana) betonowa promenada - bulwar Muhammada V. Przy niej hotele, kluby, restauracje, sklepy, sklepiki. Dosyć daleko od centrum znajdziemy jednak medynę (dzieło włoskiego dekoratora Coco Polizziego, ciągle w budowie), suk, meczety, a nawet synagogę. W ogrodzie za wysokim murem ukrywa się pałac aktualnego króla 38-letniego Muhammada VI z dynastii Alawitów, pilnowany dzień i noc. Ogrody niemal przylegają do plaży, nie zdziwmy się więc, jeśli spacer przerwie nam ostry dźwięk gwizdka - dalej nie wolno!

Idąc w przeciwną stronę, trafimy do portu (podobno przeładowuje się tu najwięcej sardynek na świecie). Na sporym, brudnym placu kramy z rybami i owocami morza, knajpki pełne miejscowych, koty uganiają się za resztkami. Spaliny (tuż obok biegnie ruchliwa szosa) mieszają się z ostrym zapachem zgnilizny i ryb. Po drugiej stronie szosy wyrasta góra z ruinami XVIIII-wiecznej kazby na szczycie i ogromnym, podświetlonym nocą napisem po arabsku: "Bóg, Ojczyzna, Król".

***

Naszego kierowcę i, jak się okazało, przewodnika spotkaliśmy przypadkowo. Po pierwszej wycieczce do odległego o 80 km Tarudant postanowiliśmy: Mubarak (oficjalnie Mbarek) is our man! Nie dość, że znał okolicę jak własną kieszeń (już ćwierć wieku wozi ciekawych Maroka turystów), że był miły i uprzejmy, to jego grand taxi , biały, dość wiekowy mercedes, z łatwością pokonywał wąskie, bardzo kręte i naprawdę niebezpieczne górskie drogi (dwa razy do roku robi mu przegląd techniczny). Zatrzymywał się wprawdzie, przynajmniej na początku, w oklepanych, "turystycznych" miejscach, ale z czasem zaczął uwzględniać również nasze prośby.

Pierwsze takie miejsce znajdowało się tuż przy szosie (porządna, asfaltowa). Po obu jej stronach ciągnął się półpustynny krajobraz - spękana, żółtawa ziemia, gdzieniegdzie porośnięta niskimi, zielonymi krzakami, na horyzoncie góry - Atlas Wysoki. Nagle na gałęziach niedużego drzewa o dziwacznie poskręcanym pniu zobaczyliśmy... kozy! Jedne stały, inne dosłownie zwisały z gałęzi, chciwie skubiąc zielone listki. Obok grupka dzieci, dalej osiołek w cieniu podobnego drzewa. Gdy podeszliśmy bliżej, okazało się, że drzewo ma też bardzo ostre, spiczaste kolce i że leżą pod nim małe, zielonkawe owoce. - Argan tree - wyjaśnił nasz kierowca (łac. argania spinosa ). Ten prawdziwy cud natury rośnie tylko na południu Maroka. Między As-Sawirą (Essaouira) i Agadirem, na powierzchni ok. 800 tys. ha doliczono się 21 mln drzew arganowych (niestety, jest ich coraz mniej). Świetnie sobie radzą bez pomocy ludzi, którzy bez nich być może w ogóle by nie przeżyli. Dają cień, pożywienie kozom, z ich owoców wytwarza się olej jadalny i do celów kosmetycznych, z kwiatów pszczoły robią miód, drewno służy na opał i do dekorowania mebli.

Na innej wycieczce wstąpiliśmy do "wytwórni", gdzie kilka kobiet rozłupywało, a potem mełło kamiennym wałkiem arganowe orzeszki - z powstałej masy ręcznie wyciska się olej. Aby uzyskać litr bezcennego płynu, trzeba ośmiu godzin bardzo ciężkiej pracy i owoców zebranych z siedmiu drzew! (wyrobów z orzeszków arganowych lepiej nie kupować na sukach, bo mogą być podrabiane, dobry sklep w Agadirze: http://www.diaragran.com , apteka ziołowa w Marrakeszu: http://www.rosa-huile.net.ma ).

Mijamy plantacje oliwek, mandarynek (właśnie dojrzewają) i bananów, szklarnie i pola (nawadniane). Skręcamy w boczną drogę, by zobaczyć z bliska berberyjską wioskę Tiout z oazą. Samochód zostaje we wsi, a my idziemy w ostrym słońcu piaszczystą drogą, za nami dzieci na osiołkach (miały nadzieję, że ktoś się skusi na przejażdżkę). Nad drogą wyrasta rudawo piaskowa kazba, prawie nie do odróżnienia od otaczającego ją krajobrazu (kiedyś obok był kirkut). Oazę zapowiada piękny gaj palmowy, dalej kanały z wodą, a w pobliżu małej kawiarenki - niewielki basen, otoczony zielenią, ozdobiony wazami. Pijemy wszechobecną w Maroku herbatę miętową nalewaną z wysoka, tak by powstała pianka. Jest dobra, ale bardzo słodka. Kiedy wracając do wsi na skróty, przechodzimy tuż obok kazby, widać, jak bardzo jest zniszczona, a w dodatku dobudowano do niej hotel (podobno luksusowy) - nie wygląda to najlepiej.

***

W Tarudant, liczącym ok. 30 tys. mieszkańców "małym Marrakeszu" w sercu doliny Sus, chwilę spacerujemy po pięknym, długim na 8 km XVI-wiecznym murze obronnym, rdzawopomarańczowym, w słońcu prawie czerwonym. Otacza całe, kameralne miasto, pierwszą stolicę dynastii Sadytów (przed przeniesieniem jej do Marrakeszu). Z murów podziwiamy medynę i góry, a potem idziemy na targ, a właściwie dwa, bo w Tarudant można zrobić zakupy na Souq Arabe Artisanal i na Marché Berbere (najlepiej w czwartki i soboty, kiedy mieszkańcy pobliskich wiosek przywożą swoje wyroby i produkty rolne). Oba są wspaniałe! Nie trzeba się zrażać widokiem straganów z tanią i brzydką odzieżą chińską, tylko wejść głębiej, gdzie są kramy z wyrobami skórzanymi (sandały, torby), srebrnymi naczyniami, ceramiką. W styczniową niedzielę jest niewielu turystów, za to dużo mieszkańców i przyjezdnych. Mężczyźni w długich galabijach , z głowami nakrytymi spiczasto zakończonymi kapturami wyglądają jak średniowieczni mnisi. W tłumie śmigają chłopcy na rowerach, z trudem przeciskają się stare samochody, wolno lawirują dorożki konne (caleche ), drepczą osiołki, niektóre zaprzęgnięte do samochodowych przyczep na kółkach.

Niestety, już koło 6 robi się ciemno - pora wracać do Agadiru. Ta wycieczka z Mubarakiem była naszym pierwszym spotkaniem z południowym Marokiem i jego mieszkańcami. Są raczej nieufni, bardzo nie lubią, jak się ich fotografuje znienacka, ale wystarczy chwila rozmowy, by zmienili nastawienie.

Ale przede wszystkim zachwyciły nas kolory gór, ziemi i nieba. Majestatyczne, kropkowane zielenią niskich krzewów zbocza Atlasu, gdzieniegdzie kępy kaktusów z czerwonymi plamami opuncji, szarozielone oliwki i palmy, jaskrawy pomarańcz mandarynek wśród zielonych liści - chyba tylko poeta znalazłby odpowiednie słowa, by to opisać. Nie wiedziałam, że może tu być jeszcze piękniej...

***

Z Mubarakiem trafiliśmy też do Tiznitu, miasta w pustynnym zakątku doliny Sus, otoczonego 6-kilometrowym czerwonym murem z ośmioma bramami, znanego ze srebrnych wyrobów. Piliśmy miętową herbatę na szczycie ogromnej zapory Youssef Ben Tachfine. Spacerowaliśmy wzdłuż rzeki Massa do Parku Narodowego Sus-Massa, gdzie wypatrzyliśmy przez lornetkę stado flamingów. Przejechaliśmy (z duszą na ramieniu!) cudowną, niesamowicie krętą drogą przez dolinę Ameln w Antyatlasie, osiągając 1160 m. n.p.m. (widoki nieopisane!).

A w sobotę, na pożegnanie, znaleźliśmy się w... raju, który zaczyna się już 12 km za Agadirem, tuż po skręcie na Imuzzer des Ida Utanan. Mijamy malutkie wioski - w pamięci zostaje kobieta z zasłoniętą twarzą w jaskrawo czerwonej szacie, opuszczona kaplica katolicka, praczki przy studni (wyprana bielizna schnie na sznurku między drzewami). Nad wąską drogą z mnóstwem zakrętów zwisają czapy czerwonorudych, łupkowych skał (nie ma siatek, które by powstrzymywały spadające kamienie). Po drugiej stronie szumi rzeka, jej nurt tworzy gdzieniegdzie miniaturowe kaskady. Jesteśmy w Zielonej Dolinie zwanej Rajską, cudownym wąwozie, który kończy się wodospadem spadającym z dosyć wysoka do głębokiego jeziora z atramentową wodą (my zobaczyliśmy tylko wąską strużkę). Niestety, turyści zdążyli już zadeptać to piękne miejsce, ścieżka do wodospadów obrosła straganami...

Z powrotem Mubarak prowadzi nas na skróty, ale wcale nie do samochodu...

Klucząc w górę i w dół wąskimi niby-uliczkami, zatrzymujemy się na tarasie (fantastyczny widok na całą dolinę!) malutkiego biało-niebieskiego domu, obok w komórce kozy i kury, pod nogami biegają koty. Czeka tu nas poczęstunek berberyjski. Gospodarza, znajomego naszego kierowcy, nie ma akurat w domu, kobiety nie pokazują się obcym (słyszymy tylko ich śmiech zza ściany), więc usługuje nam kilkunastoletni chłopiec. Najpierw przynosi dzbanek z wodą i polewa nam ręce. Potem wnosi talerz płaskich chlebów i tacę z przekąskami: oliwa z oliwek i arganowa, miód z własnej pasieki (widać ją w dole pod tarasem) i pasta z migdałów utartych z olejem arganowym i miodem. Na koniec herbata - miętowa oczywiście. To był nasz ostatni - najlepszy - posiłek w Królestwie Marokańskim.

Grand taxi może zabrać pięciu pasażerów. Nasze wycieczki kosztowały w zależności od trasy 800-1000 dirhamów (10 euro = 100 dirhamów), tel. Mubaraka: 068 66 99 16, taxi nr 1112 Agadir, Excellents services

W sieci

http://www.maroko.com.pl

http:// wikitravel.org/pl/Maroko

http://przewodnik.onet.pl/1177,kraj.html

http://ecoholiday.com

Więcej o: