Mont Blanc

Dziesięć kroków i przystanek. Plecak waży już chyba tonę. Ciśnienie i powietrze na 3000 m też dają się we znaki. Dziesięć kroków i piętnaście minut odpoczynku...

Koniec maja, co, jak się okazało, nie było bez znaczenia. Jest nas szóstka: jedna dziewczyna i pięciu facetów. Raki, liny, osprzęt. Plan prosty: z Les Houches koło Chamonix kolejką Tramway du Mont Blanc wjazd na wysokość 2372 m. Stąd do schroniska Gouter (3817 m) i następnego dnia (w zasadzie nocy, bo startuje się ok. 1) atak na szczyt - 4808 m n.p.m. Pani w informacji turystyki wysokogórskiej, gdzie poszliśmy spytać (pro forma) o pogodę, bo gołym okiem było widać, że jest świetna, powiedziała nam, że plan mamy dobry, ale od czerwca. Na razie i kolejka, i schronisko są nieczynne. Na Mont Blanc trwa sezon zimowy i - jeśli chcemy - możemy wypożyczyć narty. W najbliższym sklepie sportowym wypożyczamy więc buty i narty do turystyki górskiej (wiązania z odpinaną piętą) z "fokami". Następnego dnia rano pakujemy do plecaków namioty, śpiwory, ubrania i jedzenie. Chcemy być pierwsi o 8 w kolejce na Aiguille du Midi - im wcześniej się wyjdzie, tym niebezpieczeństwo spotkania się z lawiną lub zapadnięcie się z rozpuszczającym się śnieżnym "mostkiem" do lodowcowej szczeliny jest mniejsze. Jednak takich mądrych jak my było więcej. Wysiedliśmy na stacji pośredniej (2310 m), przypięliśmy te dziwne narty do nóg (ja takie po raz pierwszy) i w drogę. Cel na dzisiaj: rozbicie namiotów pod schroniskiem Les Grands Mulets (3051 m).

***

Pogoda jak na zamówienie - błękitne niebo i białe cumulusy (przecież przyjechałem tu robić zdjęcia).

Pierwsza lawina z du Midi zeszła na szczęście żlebem obok. Wolałem nie ryzykować, że następna wybierze inną drogę, i nie poszedłem za oddalającą się grupką moich przyjaciół. Obrałem trochę inny wariant podejścia, robiąc zdjęcia z bezpiecznej odległości. Za to stromy trawers dał mi nieźle popalić. Na pierwsze poważniejsze wzniesienie wszedłem mokry. Plecak wbijał mnie w śnieg, dziwny sposób chodzenia na nartach odkrył nieużywane przez lata mięśnie, które szybko przypominały o swoim istnieniu. Tempo miałem coraz gorsze. I jakie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem moją grupkę wprawdzie wyżej, ale nie aż tak daleko, jak myślałem! Na jednym ze stromych, opadających w stronę przełęczy trawersów idąca przodem Iza, widząc przed sobą w dole ludzi z odpiętymi nartami, uznała, że zjechali w dół na nartach. Postanowiła zrobić to samo. Przypięte foki powodowały, że narty praktycznie nie miały kantów. Trzy, cztery metry i deski odjechały w bok spod Izy w kierunku stoku ostro opadającego w stronę skalnego urwiska. Góra była tak stroma i oblodzona, że nie mogła się zatrzymać, szorując brzuchem po lodzie, rozpaczliwie wczepiając się palcami w lodową ścianę. Krótki rękaw koszulki sprawił, że ostre jak brzytwa lodowe grudki zdarły skórę z jej rąk. Osuwając się ciągle w dół w stronę przepaści, zostawiała za sobą na lodzie krwawy ślad. Zatrzymała się kilkanaście metrów niżej, bojąc się wykonać jakikolwiek ruch. Karimata, która podczas upadku odpięła się od plecaka, poszybowała w przepaść. Idący za nią Krzysztof odpiął szybko narty, przypiął raki i ostrożnie, z czekanami w dłoniach, zszedł do Izy. Udało się. Przypiął jej do nóg raki zamiast nart i wdrapali się na szlak. Po zrobieniu opatrunku poszli dalej w stronę przełęczy. I tu ich spotkałem.

***

Potężne bryły lodowe, odrywając się od skalnych urwisk, osuwają się w stronę Chamonix, tworząc kilkusetmetrowy jęzor, majestatyczny i groźny, poszarpany lodowymi szczelinami i bryłami wielkości domków jednorodzinnych. Tym groźniejszy, im bardziej słońce podtapia miejscami wątłą konstrukcję gigantycznej budowli. Przez to rumowisko biegła nasza droga. Szerokie na metr do półtora śnieżne mostki trzeba było pokonywać w miarę płynnie, by nie dać im czasu na zastanowienie: spadamy czy nie? Szczeliny miały do kilkudziesięciu metrów głębokości. Poszło gładko. Przed nami już "tylko" ostatnie podejście o stopniu nachylenia najbardziej stromych miejsc Kotła Goryczkowego na Kasprowym, ale ciut dłuższe. Młodzież wysunęła się do przodu, a ja umierałem na ostrych trawersach. Dziesięć kroków i przystanek, dziesięć kroków i przystanek... Plecak waży już chyba tonę. Ciśnienie i powietrze na 3000 m też dają się we znaki. Dziesięć kroków i piętnaście minut odpoczynku. Można powiedzieć: podziwiam krajobrazy, ale pot zalewa mi oczy. Obiektyw aparatu zaklejony śniegiem. Przetarcie go i próba wykonania zdjęć kończy się efektem "soft". "Soft" są też moje nogi. Chwilami mam wrażenie, że nie dojdę. Mobilizują mnie chmury coraz groźniej zawieszające się na wierzchołkach gór i zrywający się od czasu do czasu wiatr.

Doszedłem, ale był to chyba rekord trasy. Gdy wczłapałem się do schroniska na szczycie skały, szef tej blaszanej budy był bardzo zdziwiony, że o tej porze ktoś jeszcze wtarabanił się na górę. Dostałem resztkę zupy, niezły ser z piaskiem w skórce i piwo.

***

Na Blanca wychodzi się w nocy. Przed moim przyjściem chłopcy rozbili namioty pod skałą ze schroniskiem i planowali wyjście na szczyt ok. 24. Iza czuła się średnio po upadku i łamała się: iść czy nie iść? Ja się nie łamałem - wiedziałem, że tej nocy nie wejdę prawie 1800 m w górę. Poszedłem spać do schroniska.

Przed 1 w nocy w sali, gdzie na dwupoziomowych pryczach pokotem spało kilkanaście osób, zapaliło się na kilka sekund światło. Szef coś pomarudził po francusku i wielojęzyczna grupa zapaliła swoje "czołówki" (latarki zakładane na głowę). Spakowali plecaki, w sali jadalnej czekało już na wszystkich śniadanie i termosy z gorącą herbatą.

Rano w schronisku był tylko szef, dwóch pracowników i my (Iza na szczęście nie zdecydowała się na wyjście).

Gdy Francuzi zobaczyli Izę, natychmiast zmienili jej opatrunki, zdezynfekowali i zaproponowali helikopter, który ją zwiezie na dół. Uspokajali, że za darmo. My jednak postanowiliśmy poczekać na naszych chłopców.

Przed południem zaczęły schodzić pierwsze ekipy. Nie wszyscy dotarli na szczyt, część wycofała się ze zmęczenia, część z powodu pogody (zimny wiatr, gęste chmury, które od czasu do czasu zawisały na Blancu i jego masywie, uniemożliwiając wspinaczkę). Naszych wciąż nie było. Zniecierpliwieni i trochę zaniepokojeni wyszliśmy im naprzeciw. Ok. 13 pokazała się wysoko samotna postać, uporczywie walcząca z mokrym, ciężkim śniegiem, upalnym słońcem, niechcącymi skręcać nartami. Kiedy padł koło nas, okazało się, że to snowboardzista Maciek. Skonany i zmartwiony. Wszedł samotnie jako pierwszy z naszych na szczyt, posiedział tam chwilę w nadziei, że reszta dotrze, ale było zimno, zero widoczności, więc postanowił wracać. Schodząc, wypatrywał chłopaków wśród podchodzących. Nie było ich!

Schodzimy do naszego "obozu" i czekamy. Mijają godziny. Pogoda zaczyna się psuć. Denerwujemy się coraz bardziej. Nagle zza śnieżnego nawisu wyłania się słaniająca się na nogach postać. Darek! Ale sam. Dotarł samotnie do blaszaka Refuge Vallot (4362 m). Tam po raz ostatni widział Krzyśków wspinających się w stronę Mont Blanc. Wołał w ich stronę, ale wiatr porwał jego okrzyk w alpejską przestrzeń, zmuszając do samotnej walki ze słabością, chęcią wejścia na szczyt i zdrowym rozsądkiem, który nakazywał mu wracać. Do szczytu zostało mu "tylko" 500 m, ale po odpoczynku w blaszaku powędrował w dół.

Zmierzcha. Krzyśków ciągle nie ma. Idziemy do schroniska, mówimy, że dwóch naszych wyszło w nocy, podchodzili na szczyt i ciągle ich nie ma. Telefon do obsługi helikoptera. Niestety aura w Chamonix i na Blancu nie pozwala pilotom na start. Nie ma szans na skuteczną akcję. Proponują czekać do rana i jeśli pogoda pozwoli, wyruszą. Dzwonimy do Polski, by uzyskać telefon drugiego Krzyśka. Dzwonimy. Są! - Siedzimy w Vallocie, weszliśmy na szczyt, ale tak dostaliśmy w d..., że tu odpoczniemy do rana.

***

Długo nie wracają. Słońce świeci niemiłosiernie, śnieg zaczyna mięknąć, co znacznie utrudni zjazd lub zejście. No i te nieszczęsne mostki nad szczelinami, których się boimy. Telefon do Krzyśków - są już blisko. Iza czuje się coraz gorzej, pokiereszowane ręce puchną, przyplątała się gorączka. Podejmują z Maćkiem decyzję: schodzą. Czekamy z Darkiem. Po jakimś czasie wyłaniają się dwie znajome postacie. Kiedy okazuje się, że na razie nie schodzą, spadamy z Darkiem na dół. Odpinam foki i zjeżdżam na nartach. I w tym momencie słowo "spadamy" okazuje się wyjątkowo trafne. Ciężki plecak, rozryta śnieżna breja, stromizna stoku powoduje, że co jakiś czas pokonuję ją w linii prostej w dół. Na plecach, ale szybko. Tą metodą doganiam Izę z Maćkiem, którzy ostrożnie pokonują szczeliny. Ja czekam na Darka, który trochę na nogach, trochę (gdy mniej stromo) na nartach z fokami pokonuje kocioł. Dochodzi do szczelin i tu zaczyna się problem. Najpierw chce przejść mostki, do których zjazd opada stromo, by zaraz za nimi wspinać się lekko w górę z następną szczeliną na grzbiecie (trzeba więc wyhamować), pieszo. Ale jest już południe, śnieg topi się w oczach, mostki miękną z minuty na minutę i taki ciężar nierozłożony na większej powierzchni nart mógłby je zarwać. Więc przypina narty. Przodem, mimo fok, jadą, i to trochę za szybko. Może tyłem? Nie ślizgają się. Ale to grozi śmiercią lub kalectwem. Nawraca nad szczeliną, by jednak zaatakować ją przodem. Potyka się i niebezpiecznie przechyla, machając rękami, by utrzymać równowagę. Kijek wyfruwa mu z rękawicy i szybuje w stronę szczeliny. Zatrzymuje się na jej krawędzi. Kilkadziesiąt metrów wyżej blok lodowy wielkości tira zapada się z hukiem w sąsiednią szczelinę, zostawiając potężną wyrwę w lodowcu i dziurę w moim mózgu ze strachu. Darek, robiąc pętlę na kijku, na brzuchu sięga po drugi. Po chwili wyławia sprzęt i zdecydowanie, acz powoli, pokonuje szczelinę. Jest dobrze. Wyluzowani idziemy w stronę stacji kolejki.

***

Znakomita kolacja z francuskim winem w knajpce na deptaku uświetniła dotarcie dwóch Krzyśków jeszcze tego samego dnia do miasta. Nasza szóstka cała i (prawie) zdrowa zajadała się po uszy, dyskutując o perypetiach i doznaniach związanych ze zdobywaniem bądź zdobyciem Blanca. I zakończyła się solennym postanowieniem, tych, którzy go nie zdobyli, że już wkrótce będzie okazja do następnych zdjęć. Na szczycie!

Góra nauczyła nas jednego - pokory.

Więcej o: