Luoyang. Duszny sierpniowy poranek zapowiada upalny dzień. Minibus już czeka pod hotelem. W środku dwóch Francuzów, Amerykanin i Koreańczyk oraz my (dwoje Polaków) i nasz znajomy Chińczyk.
Minibus wreszcie rusza, ale tylko po to, by po kilku minutach zaparkować przy wielkim autokarze pełnym chińskich turystów. Chcąc nie chcąc, siadamy na dostawianych rozkładanych stołeczkach. Kilkudziesięciominutową jazdę w nieznośnej ciasnocie i zaduchu uprzyjemniają widoki za oknem na wsie i wzgórza. Kiedy po pokonaniu niewysokiego wzniesienia roztacza się przed nami rozległa panorama skalistych szczytów Songshan, rozlega się szmer podnieconych głosów. Przewodniczka zaczyna zbieranie pieniędzy. Chwilowa konsternacja wśród obcokrajowców - przecież zapłaciliśmy już w hotelu po kilkadziesiąt juanów za wycieczkę! Okazuje się, że to tylko za dojazd, a jeśli chcemy wjechać na obszar turystyczny i zwiedzić wszystkie atrakcje, musimy wysupłać po 150 juanów (1 dol. = 8 juanów). Amerykanin się burzy, ale przecież nie wysiądzie w szczerym polu (ryżowym)...
Klasztor Shaolin założono pod koniec V w. nieopodal Luoyang, wówczas stolicy Północnej Dynastii Wei, w dzisiejszej prowincji Henan. Legenda głosi, że indyjskiego mnicha Bodhidharmę, twórcę buddyjskiej sekty zen, który przybył do Shaolin w pierwszej połowie VI w., trapiła kiepska kondycja leniwych i otyłych mnichów. Wymyślił więc medytację w ruchu, podczas której naśladowano sposób poruszania się zwierząt. Z czasem ćwiczenia te przerodziły się w sztukę walki zwaną wushu lub kung-fu.
Wieść niesie, że w 621 r. 13 mnichów z Shaolin w bitwie pod Qianglingkou pokonało ostatnią armię dynastii Sui i w ten sposób dopełniło dzieła założenia nowej dynastii Tang (618-907). Cesarze Tang odpłacili im szczodrze, mianując Shaolin "Pierwszą świątynią na świecie", a zakon zaczął odgrywać coraz większą rolę militarną w cesarstwie. Za dynastii Ming (1368-1644) liczył już ponad tysiąc mnichów-wojowników. Kung-fu inspirowało inne sztuki walki, jak karate czy taekwondo.
Zaczynamy od szkoły filozofii i kaligrafii z czasów dynastii Ming. Schody prowadzą do kolejnych pawilonów, pośród których rosną wielusetletnie drzewa. Ponad dachami piętrzą się góry. Dziewczyna w tradycyjnej szacie i adidasach trąca struny cytry guzheng .
Ściany zdobią barwne freski przedstawiające sceny z życia codziennego oraz rozwijane obrazy, na których przemyślnie nakreślone drzewa i kwiaty zawierają w sobie chińskie ideogramy. Nasz znajomy nie może oderwać od nich wzroku, z przejęciem tłumacząc, która gałązka odpowiada jakiej części ideogramu. Ostatni budynek mieści bibliotekę cennych książek wydrukowanych ponoć jeszcze za dynastii Tang.
Pora wracać do autokaru. Czekając na maruderów, oglądamy stoiska z pamiątkami: nefrytowe wisiorki, rzeźbione talizmany i misterne figurki wojowników, a obok plastikowe lornetki i zegarki - na cyferblatach uśmiechnięty Mao Zedong co sekundę macha ręką. Starsze małżeństwo sprzedaje naleśniki z marynowanymi warzywami (pycha za 2 juany!).
Mijamy szkołę kung-fu. Na boisku kilkudziesięciu adeptów w mundurkach ćwiczy pod okiem instruktora. To jedna z wielu takich placówek działających w blasku sławy klasztoru, ale często niewiele mających z nim wspólnego. Zresztą w samym Shaolin szkół zostało niewiele. Więcej znaleźć można w pobliskim 60-tysięcznym mieście Dengfeng oraz w Zhengzhou, stolicy prowincji Henan.
Kolejny przystanek to - ponoć jedyny w Chinach - żeński klasztor buddyjski. Zespół świątynny zbudowano na łagodnym zboczu, z pagodą na szczycie. Główny dziedziniec ocienia wspaniałe, liczące półtora tysiąca lat drzewo. Do pagody nie ma wstępu, zwiedzanie kończy się na ostatniej, najwyższej świątyni. By do niej wejść, trzeba zdjąć buty i nakrycie głowy. Towarzyszący nam Japończycy klękają przed ołtarzem. Drobne, ostrzyżone na łyso mniszki cicho rozmawiają między sobą. W drodze do autokaru dajemy się wyprzedzić reszcie grupy. Nie zwracając uwagi na nawoływania przewodniczki, spacerujemy po opustoszałej świątyni, nareszcie sam na sam z jej mistyczną atmosferą.
Skaliste góry są coraz bliżej. Przed nami klasztor Shaolin. Wita nas sporych rozmiarów posąg mnicha, wielki parking, dwa szeregi sklepów z pamiątkami i restauracjami. Przechodzimy przez okazałą bramę i wsiadamy do czegoś w rodzaju dużych meleksów. Pojazdy pędzą wśród drzew i domów ku Ta Lin - Lasowi Pagód (Pagoda Forest).
To niezwykle miejsce, powstałe już za dynastii Tang, jest cmentarzem. Prawie 250 kamiennych lub ceglanych wież (stup) kryje w sobie prochy dawno zmarłych mnichów - najstarszą zbudowano w 791 r. Zarośnięte trawą dróżki prowadzą w las drzew i pagód. W prześwicie co rusz pojawiają się górskie szczyty. Najwyższa stupa liczy ponad 14 m, najmniejsze mają ok. metra. Ich ściany zdobią sceny z życia codziennego ludzi, którzy je stawiali. Ciekawostką jest najnowsza pagoda wzniesiona dla żyjącego, starego mnicha. Jej białe ściany zdobią wizerunki samochodów i laptopów.
Do klasztoru udajemy się pieszo, pylistą drogą wzdłuż strumienia. Przed czerwonym budynkiem wejściowym o charakterystycznych okrągłych otworach okiennych stoją dwa groźne rzeźbione lwy. Zwierzęta te nigdy nie występowały w Chinach dziko. Cesarze potężnej dynastii Han (206 r. p.n.e. - 220 r. n.e.) otrzymywali je w darze od państw wasalnych. Dziś stylizowane rzeźby lwów stoją przed niemal każdą ważną budowlą, od świątyń, przez banki i firmy, do gmachów rządowych. Zawsze w parach (z lewej samica, z prawej samiec) strzegą gmachów przed złymi siłami.
Kiedy na tronie Chin zasiadła mandżurska dynastia Qing (1644-1911), sztuk walki zakazano, a klasztor kilkakrotnie palono. Mnisi jednak pozostali mu wierni. W latach 80. i 90. XX wieku duchowość Shaolin starła się z najgroźniejszym przeciwnikiem - turystyką. Komercjalizacja sięgnęła szczytów, kiedy mnisi i osoby postronne uczyli kung-fu 10 tys. adeptów. Jednak w 1999 r. rządy przejął nowy opat, a Shaolin, przynajmniej częściowo, odzyskał charakter ośrodka duchowego. Wreszcie wchodzimy na teren klasztoru. Wbrew oczekiwaniom nie panuje tu atmosfera skupienia i medytacji, lecz wszechobecny gwar i błysk fleszy. Rozległy zespół klasztorny pełen jest kamiennych statui i młodych drzew. Wszędzie snuje się aromatyczna woń kadzideł tlących się u wejścia do świątynnych sal i w ich mrocznych wnętrzach. Z ciemności wyłaniają się postacie Buddy i buddyjskich świętych. Tu i ówdzie widać pojedynczego mnicha, ale klasztor niepodzielnie wzięli we władanie turyści. Przeważają Chińczycy, choć od czasu do czasu słychać angielski, niemiecki czy japoński.
Renowacja trwa, nie wszędzie można wejść. Boczna uliczka prowadzi nas na zaniedbany dziedziniec, wokół którego stoją setki barwnych glinianych figur niemal naturalnej wielkości. Postacie skaczą, walczą, modlą się i giną. W sieciach rozpiętych między ramionami wojowników na zdobycz czyhają pająki.
Pokaz sztuk walki to ostatni punkt programu. Po kilkuminutowym marszu docieramy do nowoczesnego kompleksu - duża półkolista aula jest już wypełniona. Kiedy przygasają światła, przy dźwiękach muzyki na arenę wchodzą wojownicy.
Zaczyna się od przebijania balonika igłą przez szybę, bez jej rozbijania. Pomocnik pokazuje pierwszym rzędom publiczności, że igła i szyba są prawdziwe. Wojownik długo się koncentruje. Cała sztuka polega na tym, by skupić moc chi na czubku igły. Niemożliwe dokonuje się na naszych oczach. Potem następują pokazy walki, indywidualne i grupowe, z bojowymi okrzykami i niesamowitymi akrobacjami. Jeden z wojowników (najmłodsi wyglądają na dziesięciolatków) ciężarem ciała łamie opartą o piersi włócznię.
Syci wrażeń w myśl angielskiej dewizy "Been there, done that, bought the T-shirt" kupujemy koszulki z napisem "Shaolin Temple" i kierujemy się do autokaru. Po drodze mijamy kilkudziesięcioosobową grupę adeptów kung-fu zmierzających na trening. Zależnie od szkoły trenują przez trzy lata od czterech do ośmiu godzin dziennie, sześć dni w tygodniu. Wielu motywują nie buddyjskie tradycje klasztoru, ale sława, jaką wielu wychowanków Shaolin zdobyło, grając w filmach, takich jak "Przyczajony tygrys, ukryty smok".
Shaolin i okolice (np. górę Songshan, jedną z pięciu świętych gór Chin) najwygodniej zwiedzać z dużym biurem podróży. Agencje turystyczne w wielu miastach oferują grupowe wycieczki z przewodnikiem, w których cenę (zwykle kilkuset juanów) wliczone jest wszystko: od przejazdu i noclegu, po wyżywienie i wstęp do obiektów. Zwiedzania na własną rękę, zważywszy na trudności z porozumieniem się i wszechobecne przekonanie, że obcokrajowiec równa się łatwy pieniądz, nie polecam