To miasto intrygowało mnie od dawna. To w Maastricht słynny muszkieter D'Artagnan, bohater kilku powieści płaszcza i szpady Aleksandra Dumasa, stoczył swą ostatnią bitwę. Tutaj kraje Wspólnoty Europejskiej w 1991 r. parafowały traktat o Unii Europejskiej zwany popularnie traktatem z Maastricht, który wszedł w życie dwa lata później.
Dzielny D'Artagnan nie był postacią fikcyjną. Miał swój pierwowzór w gaskońskim szlachcicu Charlesie de Batz-Castelmore, który służył Ludwikowi XIV jako kapitan oddziału muszkieterów i zginął podczas oblężenia Maastricht w 1673 r. w wojnie francusko-holenderskiej. Maastricht nie zapomina o D'Artagnanie. Dziarski muszkieter stojący na pomniku na skraju fortyfikacji za uniwersytetem spogląda spod fantazyjnego kapelusza i dobywa szpady, w każdej chwili gotów do pojedynku.
Maastricht jest stolicą Limburgii, południowej prowincji Holandii wciśniętej między Belgię i Niemcy. Obszar między Maastricht, niemieckim Aachen i belgijskim Liege tworzy euroregion. Nic więc dziwnego, że atmosfera w tym 180-tysięcznym mieście jest międzynarodowa. Zwłaszcza w weekendy do Maastricht ściągają tłumy turystów z trzech ościennych krajów. Stolica Limburgii położona niezwykle malowniczo nad Mozą zaspokaja zarówno potrzeby miłośników romantycznych wrażeń, jak i namiętności weekendowych zakupoholików.
Gdy w słoneczną sobotę wychodzę z dworca kolejowego na główną ulicę biegnącą w stronę Mozy, wabią mnie najpierw nie tyle witryny sklepów, ile zaimprowizowane na jej środku targowisko staroci. Najdłużej zatrzymuję się przy starych gramofonach rozbrzmiewających muzyką retro z potężnych tub. Nawiasem mówiąc, Maastricht słynie z Europejskich Targów Sztuki i Antyków TEFAF, od 30 lat odbywających się tradycyjnie w pierwszej połowie marca.
Ulica Dworcowa prowadzi mnie wprost do zabytkowego mostu św. Serwacego, patrona miasta. Siedmioprzęsłowy most spinający brzegi Mozy pamięta czasy średniowiecza. A zarazem przypomina, że historia Maastricht, jednego z najstarszych miast holenderskich, sięga czasów rzymskich. Na początku naszej ery pierwszy most w tym miejscu wznieśli Rzymianie. Nazwa miasta pochodzi od rzymskiej osady Traiectum ad Mosam, czyli Brodu na Mozie. Już wówczas był to ważny punkt na trakcie handlowym z Galii do Germanii. Ślady Rzymian można znaleźć na drugim brzegu rzeki w odsłoniętych wykopaliskach z fragmentem murów obronnych i studnią z II-IV w. n.e. w podziemiach hotelu Derlon. Most św. Serwacego służy dziś wyłącznie pieszym i rowerzystom zmierzającym na Stare Miasto (samochody jeżdżą po obwodnicach).
Za mostem trafiam najpierw na gęstwinę wąskich uliczek przecinających starówkę, z mnóstwem kafejek, sklepików i centrum handlowym zgrabnie wkomponowanym w historyczne mury. Ta część Maastricht też wygląda niczym wielkie targowisko, po którym jak w hipnotycznym transie krąży wielojęzyczny tłum. Nie ulegam jednak zbiorowej gorączce zakupów i skręcam z głównego handlowego szlaku w spokojniejsze boczne zaułki pełne galerii, antykwariatów i sklepów z antykami.
Mijam oryginalną XIII-wieczną bramę miejską zwaną Piekielną okoloną dwiema grubymi basztami i fragment średniowiecznych fortyfikacji. W ich cieniu przy kawiarnianych stolikach odpoczywają turyści. Kierując się ciągle na zachód, dochodzę do Onze Lieve Vrouwekerk - bazyliki Naszej Pani, której początki sięgają XI w., wzniesionej na fundamentach rzymskiej świątyni. Jej wyniosła fasada z niewielkimi okienkami przypomina obronną fortecę. W kaplicy bazyliki znajduje się otoczona wielkim kultem cudowna figura Matki Boskiej - Stella Mare. A w skarbcu (wstęp 1,6 euro) oglądam kolekcję naczyń liturgicznych, bogato haftowane chorągwie procesyjne, kapy i ornaty oraz gobelin "Levietenkleed" św. Lamberta, ostatniego biskupa Maastricht.
Potem biorę kurs na północ i docieram do głównego placu - Vrijthof - nad którym górują dwa potężne kościoły. Na pierwszy rzut oka bardziej tajemniczo wygląda XIII-wieczny ceglastoczerwony kościół św. Jana (od XVII w. protestancki) z wysoką wieżą, z której roztacza się zapierająca dech panorama miasta. Ale główną świątynią Maastricht, pełną ukrytych wewnątrz skarbów, jest sąsiednia bazylika św. Serwacego wzniesiona w miejscu, gdzie jej patron został pochowany w 384 r. Jak mówi legenda, św. Serwacy pospieszył z Armenii na północ Europy, bo miał wizję, że jego powołaniem jest objęcie tutaj biskupstwa. A historia dodaje, że był pierwszym biskupem Niderlandów, który uczynił z Maastricht centrum chrześcijaństwa. Do wielostylowej świątyni, której początki sięgają XI w., wchodzę przez portal strzeżony przez 12 apostołów i czterech biblijnych proroków. I ten kościół ma bogaty skarbiec z kolekcją sztuki sakralnej (wstęp 3,5 euro). Najcenniejszymi zabytkami są w nim dwa relikwiarze św. Serwacego - jeden w kształcie jego popiersia, a drugi, zwany Noodkist, w formie złotej skrzyni ozdobionej scenami z życia świętego. Noodkist - dzieło XI-wiecznych złotników z regionu Mozy - tradycyjnie co siedem lat na przełomie czerwca i lipca jest niesiony w uroczystej procesji przez całe miasto (ostatnia taka procesja odbyła się w 2004 r.).
Bazylikę św. Serwacego podobnie jak bazylikę Naszej Pani odwiedzają liczni pielgrzymi - w 1984 r. w obu gościł Jan Paweł II.
Przy placu Vrijthof stoi także XVI-wieczna dawna siedziba rządu hiszpańskiego. Przypomina czasy, kiedy w Holandii rządzili władcy hiszpańscy. Mimo że mieszkańcy Maastricht i okolic buntowali się przeciw nim, miasto pozostawało w rękach Hiszpanów do lat 30. XVII w. Dom Rządu Hiszpańskiego od strony dziedzińca z renesansowymi arkadami zdobią medaliony z portretami Karola V, Izabeli Portugalskiej i Filipa II, którzy tutaj się zatrzymywali. Piętrowy budynek zajmuje dziś muzeum (wstęp 2,5 euro) z oryginalnymi, eleganckimi XVII- i XVIII-wiecznymi wnętrzami.
Z Vrijthof już bardzo blisko do rynku, pośrodku którego wznosi się okazały ratusz z szarego piaskowca zbudowany w XVII w. przez cenionego architekta Pietera Posta. Na jednym krańcu placu ulokowało się barwne targowisko z kwiatami i miejscowymi kulinarnymi specjałami. Na drugim zwraca uwagę postać na pomniku, przed którą płonie niegasnący ogień. Kiedy podchodzę bliżej, okazuje się, iż byłam w błędzie, sądząc, że to monument jakiegoś bojownika. Z pomnika spogląda urodzony w Maastricht Johannes Petrus Minkelers, wynalazca lampy gazowej w końcu XVIII w.
Po Maastricht doskonale wędruje się pieszo, więc znów cofam się na zachodni jego skraj, by dotrzeć do kazamatów. Niegdyś wydobywano tu margiel, a w XVI w. wyrósł system obronnych podziemnych korytarzy z piwnicami, prochowniami i schronami (wstęp 3 euro).
Potem wzdłuż rzeki Jeker wracam nad Mozę. Ten spacerowy trakt jest niezwykle malowniczy, urozmaica go minizoo z kozami i wodnym ptactwem oraz hiperrealistyczna rzeźba przedstawiająca młodą kobietę opłakującą martwą żyrafę. Znaczna część zielonego brzegu rzeki biegnie wzdłuż pozostałości murów obronnych.
Fortyfikacje Maastricht były stopniowo modyfikowane i rozbudowywane, rosnąc razem z miastem aż do XIX w., kiedy sporą ich część rozebrano.
Na drugi brzeg Mozy przechodzę tym razem przez nowoczesny most im. Johna Kennedy'ego i trafiam prosto do głównego muzeum sztuki - Bonnefanten (wstęp 7 euro). Futurystyczny budynek z doklejoną "kosmiczną" kopułą zaprojektował włoski architekt Aldo Rossi. Wnętrze kryje nie tylko kolekcję sztuki współczesnej, ale i starych flamandzkich mistrzów. Do najcenniejszych dzieł należy "Spis ludności w Betlejem" Pietera Bruegla Młodszego i "Madonna z Dzieciątkiem i św. Janem Chrzcicielem" Łukasza Cranacha Starszego.
Na koniec "zdobywam" 120-metrowe podmiejskie wzgórze (ok. 15 minut od starówki), na którym rozsiadł się pięcioboczny obronny fort św. Piotra z początku XVIII w., który miał bronić Maastricht przed Francuzami. Chlubi się krętą siecią podziemnych korytarzy, które można zwiedzać z przewodnikiem. Ja wolę podziwiać panoramiczne widoki miasta i Doliny Mozy.