W lotach do Limy specjalizuje się holenderski KLM (bilet 700-800 dol.). Tyle że niemal zawsze ma overbooking, czyli sprzedaje więcej biletów, niż jest miejsc w samolocie. - Nawet do 30 proc. - przyznała holenderska stewardesa, gdy zrozpaczeni staliśmy na amsterdamskim lotnisku, patrząc, jak samolot do Limy, na który mieliśmy bilety, unosi się w niebo. Rezerwacja nie zdaje się na nic, jeśli nie przybędzie się na lotnisko przynajmniej trzy godziny przed odlotem - my mieliśmy godzinę na przesiadkę z LOT-u. Na pocieszenie KLM wypłaca rekompensatę i funduje hotel, ale kradnie dzień z peruwiańskiej podróży...
Lądujemy w Limie. Wystarczy, że przekroczy się próg hali przylotów, a natychmiast naganiacze tworzą ciasną pętlę wokół zdezorientowanego turysty. Dlatego trzeba dokładnie wiedzieć, czego się szuka. My - poleconej korporacji Remis Taxi, która daje gwarancję dowiezienia we wskazane miejsce (ok. 20 dol.). Kierowca natychmiast zatrzaskuje zamki (dla bezpieczeństwa) i podkręca klimatyzację na 16 stopni C. Obok, trąbiąc, przemykają tico i przeładowane busy. Krążymy po ulicach dobre pół godziny - każde skrzyżowanie to wolnoamerykanka, kto pierwszy, ten lepszy. W hotelu czeka na nas operator turystyczny Danuta Madej, Polka mieszkająca od kilkudziesięciu lat w Peru. I nieodłączna w tym kraju przy powitaniu szklaneczka pisco sour - napoju z sokiem z limonek i ubitym białkiem jajka okraszonego cukrem pudrem. Dostajemy bilety, vouchery, numery telefonów, wszystko, co będzie nam potrzebne przez najbliższe sześć dni. Jutro zaczynamy od gonienia pociągu na Machu Picchu, by nadrobić stracony dzień...
Pierwszym porannym samolotem lecimy do Cuzco, stolicy dawnego imperium inkaskiego. Stąd o 6.15 wyjeżdża pociąg w kierunku najsłynniejszego szczytu Peru - Machu Picchu. Lądujemy o 7, tylko trzy kwadranse różnicy, ale w tych warunkach to całe wieki. Wąziutkie, błotniste drogi w Andach rozmywa siąpiący deszcz. Taksówka, która porywa nas z lotniska, osiąga w porywach 50 km na godzinę. Co chwila na drogę wychodzi kobieta na pogaduszki albo znajomy, którego trzeba gdzieś podwieźć. Przystaje ciężarówka zbierająca dzieci do szkoły - wyprzedzić się nie da, bo droga jest szerokości samochodu.
Mimo wczesnej pory Cuzco (ponad 3 tys. m n.p.m.) żyje pełną parą. Mijamy targi, na których wprost z ulicy sprzedaje się wszystko: zieleninę, ziarno, mięso. Ludzie okutani, bo ranki są tu mroźne. Mijamy domy sklecone z gliny mieszanej ze słomą i suszonej na słońcu. Właśnie nastała pora napraw po zimie i wyrobu nowych cegieł. Gliniaste bryły w czerwono-brunatnym kolorze pokrywają pobocza wszystkich dróg.
W domach zamiast okien (na szyby stać niewielu) powiewają szmaty albo kawałki folii. Górę przykrywa czapa trzcinowego dachu. W kanionie Colca zobaczymy domy pokryte blachą - tylko pozornie bardziej cywilizowane, bo w dzień zamieniają się w piec, nocą w lodówkę. Ale blaszany dach leży nawet 50 lat, trzcinowy najwyżej 2,5 roku. Natykamy się też na jednoizbowe chałupki z trudem mieszczące cztery osoby, z jednym, wspólnym łóżkiem. Tak mieszka się na Altiplano w Andach (powyżej 3,5 tys. m n.p.m.), gdzie nie ma drzew, więc i nie ma czym palić. Pewnie dlatego ludzie są jak ich lepianki - skurczeni i surowi, ogorzali od lodowatego wiatru i ostrego słońca. Europejczyk nie wystawia tu nosa bez kremu z wysokim filtrem, a Indianin jak jaszczurka pozwala lizać twarz promieniom słońca. Patrząc na tych ludzi, nie mam wątpliwości, że oni są stąd i tylko stąd. Ich płuca nie mogłyby oddychać gęstym i ciepłym powietrzem nizin, ich oczy obijać się o beton wieżowców. Nie potrafiliby żyć życiem popędzanym biczem zegara.
W drodze do Machu Picchu spotykamy miejsca zapomniane przez czas - wioseczki, poletka, które orze się wołem i radłem z eukaliptusa, i ludzi - jak jeden mąż - w tradycyjnych strojach. Kobiety w kilkunastu spódnicach, mężczyźni w ciepłych, utkanych na krosnach spodniach, ponchach z alpaki, grubych, wełnianych skarpetach. Kobiety noszą dzieci na plecach w zawojach pledów, rzeczy piorą w strumykach i suszą na gałęziach.
Wreszcie docieramy do Ollantaytambo - drugiej, a zarazem ostatniej stacji pociągu w stronę Machu Picchu, do której można dotrzeć samochodem. Tu najlepiej kupić słynną peruwiańską kukurydzę z ziarnami co najmniej kilka razy większymi niż te, które znamy w Polsce. Gorące kolby Indianki wyciągają prosto z garów okręconych wełnianymi zawojami. Do tego gruby plaster sera (przypomina oscypek). Wsiadamy do pociągu - udało się nadgonić stracony dzień. Możemy zacząć odliczać czas w tempie andyjskim. I podziwiać niezapomniane widoki.
Grube Indianki przycupnięte na torach zachwalają swój towar: makatki, wisiorki, chusty, pledy. Wszystko powiewa na wietrze. Gdy kolejarz daje sygnał odjazdu, kobiety zrywają się z ziemi, jakby to one miały ruszyć w drogę, i machają kolorowymi suknami przed oknami wagonów. Może jeszcze ktoś się skusi? Chcesz czy nie, uśmiechasz się do nich. Szafir, ognista czerwień, żółć - wszystko furkocze w takt kół pociągu. Teraz rozumiem, że upodobanie Indian do intensywnych kolorów to ich jedyny sposób na upiększenie surowego życia. Kolorowa spódnica zastępuje kobietom makijaż, a wzorzyste skarpety noszone przez mężczyzn do pasiastego poncho są bardziej atrakcyjne od krawatów. Pomysłowość ściegów tworzy tu elegancję i styl. Niepowtarzalność, do której później tęskni każdy, kto choć raz otarł się o życie ludzi z Andów.
Pociąg wlecze się ospale. Potężne juki wyrastają na gałęziach strzelających w niebo eukaliptusów. Liany jak wąsy staruszków zwisają sennie ku ziemi. Małe ptaki (zwykle kolibry) krzątają się wokół kwitnących krzewów. Tu zaczyna się wiosna, u nas opadają jesiennie liście. Zieleń jest intensywna i soczysta, jak przystało na przedpola dżungli. Jedziemy jej skrajem. Niekiedy wystarczy wyciągnąć rękę, by zanurzyć się w miękki plusz zieleni.
Na wąziutkim peronie w Aquas Calientes u podnóża Machu Picchu tłok jak na odpuście. Między straganami pełnymi z indiańskich ozdób przeciskają się przewodnicy i wyławiają z tłumu swoich podopiecznych. Nas także ktoś łapie za ręce i przepycha w stronę busów. To one niczym stonogi wspinają się po sześciu kilometrach błotnistych serpentyn na szczyt. Po 20 minutach z chmur wyłaniają się nagle ruiny miasta wykutego kilkaset lat temu, pokrywającego cały wierzchołek góry.
Stoki góry rzeźbią tarasy służące umocnieniu budowli. W świątyni słońca szczyt jednego z kamieni wyznacza drogę słonecznym promieniom 23 czerwca w chwili letniego przesilenia. W innym miejscu, pod kamieniem w kształcie leżącego kondora, odkryto grób. Najprawdopodobniej pozostałe groby inkaskich wodzów ukryte są w zboczach potężnych gór otaczających Machu Picchu, które, choć imponujące, nie przytłaczają, bo pokrywa je aksamitna zieleń. Ruiny najsłynniejszego miasta Inków odkryto na początku XX w. - pokrywała je dżungla. Indianie karczowali ją przez wiele miesięcy, nim wydobyli ze ściany zieleni niezwykłe znalezisko. Do dziś nie wiadomo, dlaczego Inkowie wybrali właśnie to wzgórze, jak wznieśli miasto na wysokości 2,4 tys. m n.p.m., nie znając koła, ani dlaczego opuścili je niemal natychmiast po wybudowaniu. Nie znali pisma, więc nie zostawili żadnych wskazówek. Istnieje wprawdzie teoria, że ich pismem były węzełki na sznurach zwane quipu , lecz do dziś nikt ich nie odczytał.
Powrotu z Machu Picchu do Cuzco nie da się porównać z żadną inną podróżą. Gdy w dole widać już światła miasta, dzieje się rzecz niezwykła - w pociągu gasną słabe żarówki, wagony spowija mrok i żelazny kolos zaczyna przecinać wzgórze w poprzek zygzakami, "na zapinkę", jak mówią miejscowi. Raz w prawo, raz w lewo, raz do przodu, raz do tyłu, niczym pociąg między Zakopanem a Krakowem, tyle że po stoku góry, która ma prawie 4 tys. m wysokości. Ten patent pokonywania andyjskich szczytów wymyślił Ernest Malinowski, który wyemigrował z Polski po powstaniu listopadowym, a sztuki budowania mostów uczył się w Paryżu. Dzięki jego pomysłom można się przedrzeć przez strome zbocza peruwiańskich Andów nawet na wysokości 4800 m n.p.m., co do dziś jest najbliższym nieba wyczynem kolejarskim.
Sunący zygzakiem pociąg zjeżdża dosłownie po dachach domów przycupniętych między koleinami torów. To tutejsze favelas , czyli dzielnice nędzy (zwane w Peru również barriadami). Z okiem pociągu widać podwóreczka otoczone skleconymi z gliny chałupkami, łatanymi blachą, dyktą, tekturą. Wieczorem na tych skrawkach przestrzeni zbierają się całe rodziny nad kociołkiem zupy. Suszące się pranie spowija czerwony pył klepiska wzniecany przez biegające dzieci. Kontrast między tą ciemną, tętniącą życiem krainą a błyszczącym w dole sercem miasta (Cuzco leży na wysokości 3326 m n.p.m.) jest onieśmielający. Przez 40 minut zjazdu pasażerowie mówią szeptem. Wszyscy są pod wrażeniem spektaklu rozgrywającego się za oknami pociągu. Spektaklu życia, jakiego nikt z nas nie zna ze swojego kraju. Niewyobrażalnej biedy, która tu wydaje się normalnością.
Z Cuzco autobusy odwożą turystów w kierunku największego jeziora Ameryki Południowej, a jednocześnie największego wysokogórskiego jeziora świata - Titicaca (8300 km kw.). Na 34 maleńkich pływających wyspach wyplatanych z trzciny totora spędzają całe życie Indianie Uru. Na każdej wyspie żyje cztery-pięć rodzin, w każdej średnio cztery osoby. Wszyscy chodzą na bosaka, bo po wyspach stąpa się jak po gąbce - trzcinowe podłoże ugina się pod każdym krokiem, w dodatku nie można ich zrobić więcej niż kilkanaście. Na wysokości ponad 3,8 tys. m n.p.m. życie płynie wolniej, jakby godzina miała nie 60, ale 600 minut! Ciężkie oddechy wspomaga przeżuwana wciąż totora . Bo trzcina służy nie tylko jako budulec wysp, łodzi i domów, ale i lekarstwo na zęby, pochodzące z czasów, gdy na wyspach niczego nie gotowano (na słomie nie sposób rozpalić ognia). Dziś, dzięki bateriom słonecznym przytwierdzonym do słomianych dachów na słomianych domach, mieszkańcy Titicaca znają smak gotowanego jedzenia. Ale to jedyny przejaw techniki, poza tym nie mają radia, telewizji, internetu. Fascynujące i przerażające. Ile można żyć na placku z trzciny, który wzdłuż i wszerz przemierza się w pięć minut? Ile można jeść ryby i ptactwo wodne na przemian z pędami totory ? Pić wodę z jednej strony wyspy, a myć się i wypróżniać z drugiej?
Gdy siedzimy na wyplecionych z trzciny balach, trudno powiedzieć, kto kogo obserwuje - my mieszkańców wysp, czy oni nas, zdziwionych intruzów? Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że oprócz dolarów wymienianych na pamiątki i obrazków utrwalanych na kliszy fotograficznej te dwa światy nic ze sobą nie łączy. Dziwne, ale nie czuję, że jestem kilkanaście tysięcy kilometrów od domu, ale bardzo mocno odczuwam przepaść między moim życiem a tutejszym. To są prawdziwe odległości, których nie sposób pokonać w jednym życiu...
Po powrocie z jeziora wsiadamy od razu do autobus do Arequipy, drugiego co do wielkości miasta Peru i miejsca wypadowego do najgłębszego kanionu świata - Colca. W czasie 8-godzinnej podróży steward częstuje słodką jak ulepek Inca Colą (rodzaj oranżady). Mijamy miasteczka osnute glinianym pyłem, ludzi na rykszach i... galerie kapeluszy. Kapelusz to wyznacznik przynależności do miejsca i statusu społecznego. Są więc białe cylindry w okolicach Cuzco, meloniki a la Charlie Chaplin w okolicach jeziora Titicaca, czapeczki w stylu Wilhelma Tella w kanionie Colca i kapelusiki zdobione kwiatami w andyjskich dolinach. Minimum dwa kwiaty oznaczają pannę, jeden mężatkę, a brak kwiatów i wywinięte rondo - wdowę. Kobiety noszą je na ulicy, targu, w polu, w drodze. Noszą dumnie.
Podróż do Arequipy to jednak przede wszystkim ważne doświadczenie dla mojego organizmu. Ciało mówi: dość, dusza: do przodu! Piąty dzień wyprawy i piąty dzień zmian czasu, wysokości, małej ilości snu, pobudek o wściekłej porze, braku oddechu, zablokowanych zatok, bolącej głowy (choroba wysokościowa). Bo każdy dzień to nowe miejsce, nowe wrażenia, nowe widoki, niesamowite wspomnienia. Ale to rozdwojenie zaczyna być dotkliwe. Ciało dopomina się o poranne lenistwo wakacji, o ciepłą kąpiel zamiast dreszczu lodowatego prysznica, o chwilowe zwolnienie z nieustannego pilnowania bagażu i obsesyjnego sprawdzania walores - jak nazywamy pas z pieniędzmi i dokumentami.
W Arequipie ktoś woła: "Jasek! Jasek!" (tutejsza odmiana Jacka). Tu będziemy więc Jaskami, tak jak wcześniej byliśmy Aleksandrami, Pauleskami, Delaksandrami i Jacelitami. To przewodnicy odmieniają nasze imiona i nazwiska na dziesiątki sposobów. Jeśli w krótkim czasie chcemy dużo zobaczyć, najlepiej skorzystać z ich pomocy - organizują trasę, transfery, umawiają ludzi przerzucających z miejsca na miejsce, kupujących bilety, odpowiadających za to, by autobus lub samolot dowiózł nas do celu. Całe Peru przemierzamy w ten sposób, przechodząc z rąk do rąk. Ktoś odbiera nas w Cuzco, ktoś inny wiezie taksówką, kolejny wsadza do pociągu. Przewodnik czeka na szlaku Inków i w autokarze do Puno, jest taki, który zawozi nas do hotelu, i taki, który z niego odbiera. Dzięki temu mamy poczucie, że nie jesteśmy sami w tym dziwnym, jakże innym niż nasz kraju.
Terenowym fordem ruszamy na dwudniową wyprawę do kanionu Colca - czeka nas pokonanie wysokości 4900 m n.p.m. Na dachu wieziemy kanistry z benzyną i wodą, bo najbliższe kilkaset kilometrów to pustynia wulkaniczna. Początek Atakamy - najsuchszego miejsca na ziemi. W ostatnim sklepie na obrzeżach Arequipy kupujemy liście do żucia i cukierki z koką i na okrągło albo ssiemy, albo żujemy, albo pijemy kokę. Na godzinę przed osiągnięciem najwyższego punktu robimy przystanek na specjalną coca o'clock z dodatkiem yarety - rośliny pomagającej w zaburzeniach żołądkowych. Choroba wysokościowa to bowiem nudności i bardzo silne bóle głowy. Ciśnienie i rozrzedzone powietrze sprawiają, że serce musi pracować kilka razy szybciej, wieziemy więc także butlę z tlenem. Indiańskie specyfiki naprawdę działają - na wysokości 4,9 tys. m n.p.m. możemy swobodnie oddychać chłodnym i ostrym powietrzem. Jest tak czyste, że aż namacalne, mam wrażenie, że wnika nie tylko przez nozdrza, ale przez całe ciało. Każdy z pasażerów naszego forda (jedzie jeszcze para Szwajcarów, Holendrów i Angielka) buduje kopczyk z kamieni na pustyni. To tutejsza tradycja wszystkich wędrowców. Po jej dopełnieniu krętą, bitą drogą można spokojnie zjeżdżać do położonego 1000 m niżej, a mimo to najgłębszego kanionu świata - 3,2 tys. metrów.
Trafiamy do uroczego hotelu Mama Yacchi, czyli Inkaskiej Księżniczki, która wraz z Inką miała dać początek inkaskim plemionom. W miejscu, gdzie dziś jest hotel, miał stać pierwszy dom na ziemi Inków (jego ruiny stoją do dziś, a hotel zbudowano na ich wzór). Mama Yacchi to kamienno-gliniane lepianki kryte strzechą i połączone korytarzykami, w których unosi się zapach palonego drewna. W holu buzuje bowiem potężny ogień na kominie. Na lunch jemy pyszne regionalne potrawy: pieczoną yukę, steki z alpaki (odmiana wielbłąda, podobno jedyne mięso bez cholesterolu) i peruwiańskie podpłomyki - małe trójkątne bułeczki pieczone w piecach opalanych drewnem. Niebo w gębie!
Po lunchu wyruszamy do cmentarzyska w górach. W skalnych niszach 800 m nad ziemią ukryte są mumie Inków. Zbocze jest tak położone, że przez cały dzień oświetla je słońce sprzyjające mumifikowaniu zwłok. Wierzący w reinkarnację Inkowie chowali zmarłych w pozycji embrionalnej, która miała ułatwić ponowne narodziny. A odrodzić można się było w jednym z trzech światów: Hananpacha - świecie kondora (najdoskonalszy), Caypacha - pumy lub Vevypacha - węża. Zmarłych chowano twarzami do słońca także po to, by mogli obcować z najważniejszym bogiem Inków - bogiem słońca.
Dziś cmentarzysko w dolinie Colca wygląda smutno: splądrowane groby, czaszki, piszczele, żebra porozrzucane po półkach skalnych przez złodziei...
Właśnie w okolicach kanionu Colca Inkowie dokonywali krwawych obrzędów, składając dziewice w ofierze bogu słońca. Również tu płaszczono niemowlętom czaszki w deszczułkach na kształt stożków i prostopadłościanów, jaki mają otaczające dolinę góry. Bo duch gór był wielką i wszechwładną siłą, a ci, którzy zdołali się mu przypodobać, mogli liczyć na pomoc. U stóp gór do dziś biją gorące źródła. Zanurzenie się w 40-stopniowej wodzie, gdy na dworze jest niespełna 10 stopni, to niezwykła przyjemność.
Na skraj kanionu Colca wyruszamy o świcie, bo tylko wtedy można zobaczyć kondory opuszczające gniazda i szybujące w wirach powietrza ogrzewanych promieniami wschodzącego słońca. Wylatują nagle spośród skał i krążą kilka metrów nad naszymi głowami, ze skrzydłami o rozpiętości ponad trzy metry. Wyczekują na nie dziesiątki turystów, każdy z aparatem fotograficznym, choć i tak wyjdzie tylko czarny punkcik na tle błękitnego nieba.
W Arequipie poznajemy na własnej skórze "zalety" południowoamerykańskich linii lotniczych - trzy razy zmienia się termin wylotu do Limy. Wreszcie przewodnik łapie nas w hotelu, pędem wiezie na lotnisko i w ostatniej chwili wpycha do samolotu.
Tym razem Lima miło nas zaskakuje. Miraflores, gdzie czeka na nas hotel, to najelegantsza dzielnica peruwiańskiej stolicy na potężnej skarpie nad samym brzegiem oceanu. Wyryte w skale tarasy z knajpkami i kinami opadają ku Pacyfikowi. W dole przemykają samochody, a nad szumem autostrady dominuje huk fal. Dzięki nocy na Miraflores przekonaliśmy się, że są dwie różne Limy - jedna slumsów, kurzu, biedy, druga migających świateł, oceanicznej bryzy na jednym z najpiękniejszych deptaków świata. Wśród neonów tej pierwszej wspominamy domki z gliny, biedę, kapelusiki Indianek... Jedno jest pewne - i w miastach, i na prowincji ludzie są uśmiechnięci i przyjaźni. Peruwiańczycy mają w sobie radość życia, otwartość na drugiego człowieka, łatwość wyciągnięcia dłoni. Nie wstydzą się swoich emocji i nie chowają ich pod maską konwenansów. Wyjeżdżałam z Peru, miejsca ciepłego i przyjaznego, zapomniawszy o strachu, z jakim stawiałam tam pierwsze kroki.
Wycieczka kosztowała nas ok. 1700 dol. (przeloty, hotele ze śniadaniami, kolacje, przejazdy, bilety wstępu, przewodnicy, drobne pamiątki, np. poncho 15-20 dol.)
http://www.ddm.com.pe/usuarios/danuta/home.htm
http://www.lonelyplanet.com/worldguide/destinations/south-america/peru