Szal z Benares

Benares (Waranasi) nad Gangesem, jedno z najstarszych miast na świecie, to święte miejsce wyznawców hinduizmu. Żeby dotrzeć do najciekawszych świątyń, wynajęłyśmy przewodnika. A właściwie wynajął się sam

Młodzieniec o twarzy naznaczonej bliznami nagabnął nas koło słynnych ghatów - świętych schodów ciągnących się wzdłuż Gangesu. W pobliżu płonęły stosy pogrzebowe, wędrowały stada czarnych krów, a barwny tłum dokonywał ablucji w świętych wodach rzeki, tuż obok zastępów praczy.

Wędrujemy od świątyni do świątyni: mała Śiwy, potem Durgi (zwana świątynią małp), Matki Ganges, wreszcie słynna Złota z 1776 r... Czasem wynajmowaliśmy dwie riksze, co zresztą niewiele przyspieszało zwiedzanie. Co rusz blokowały nas korki rikszowo-rowerowe (tłoku i zgiełku panującego w ciągu dnia na ulicach Benares wprost nie da się opisać!).

Samozwańczy przewodnik wciąż przypominał, że w zamian za przysługę obiecałyśmy odwiedzić należące do jego rodziny warsztaty jedwabne (tradycje tkackie sięgają w Benares XVII w.). Chciał nas tam zaprowadzić niemal od razu i co kwadrans nalegał, że już czas...

Wreszcie godzina wizyty wybiła i znaleźliśmy się w nieco spokojniejszej dzielnicy warsztatów (jest ich w mieście bez liku). W niskich wnętrzach przedpotopowe drewniane krosna, stosy cieniutkich szpulek z jedwabnymi nićmi, tekturki z misternymi wzorami (jak dowiedziałam się później, ten rodzinny biznes działa od 40 lat, zatrudnia 40 tkaczy). Na bosaka wchodzimy do wykładanego materacami pomieszczenia bez okien i zasiadamy po turecku. Pod ścianami od podłogi do sufitu kolorowe stosy tkanin. Na początek - herbata z mlekiem dolewana raz za razem do małych szklaneczek i wymiana grzeczności. Honory domu czyni starszy brat przewodnika, w okularach, wygadany (wciąż podkreślał, że należy do kasty braminów). Po chwili dosłownie toniemy w kilometrach jedwabi. Bracia rozwijają belę za belą, obrus za obrusem, szal za szalem. Bajeczne wzory i kolory skomponowane z niezwykłym mistrzostwem: pawie, słonie, wielbłądy, flamingi, jelenie, szpaki, kwiaty, pnącza... Złoto, srebro, błękit, żółć, czerwień... I tak przez kilka godzin. Wybór wydawał się niemożliwy, ale ostudziły nas ceny (w dolarach).

Negocjacje (obydwaj mieli kalkulatory) zakończyły się obustronnym sukcesem. Ja nie mogłam się oprzeć m.in. czerwonemu szalowi w arcydelikatny wzór (lekko wypukłe esy-floresy, kwiaty i gałązki).

Na szczęście jedwabie były cienkie i zgrabne paczuszki nie zajęły wiele miejsca w plecakach. W końcu czekała nas jeszcze długa droga do Nepalu, tam trekking w Himalajach i powrót do Delhi na samolot.

Szal jest niezwykle wytworny, noszę go na szczególne okazje.

Więcej o: