Tablica rejestracyjna z Kenii

Cała historia rozpoczęła się podczas moich urodzin w czerwcu 1987 r. w warszawskim akademiku SGPiS Hermes. Wpadliśmy na pomysł na owe czasy niezwykły: jedziemy do Kenii!

Miało nas być dziewięciu, ale - po trudach przygotowań i problemach z zarobieniem niezbędnej ilości twardej waluty - zostało nas trzech. Jako świeżo upieczeni kierowcy ciężarówek (początkowo chcieliśmy jechać STAR-em 266), pełni wiary we własne siły, ostatecznie wybraliśmy Land Rover (do dziś jest on królem bezdroży Afryki).

Z początkiem 1989 r. wybraliśmy się w nieznane, znając tylko cel: Nairobi. Podróż zajęła nam prawie dziesięć miesięcy. Wyruszyliśmy z Celestynowa pod Warszawą, dalej była m.in. Sycylia, Tunezja, Algieria, Niger, Burkina Faso, Mali (próbowaliśmy wjechać do Senegalu - bez powodzenia), Wybrzeże Kości Słoniowej, Ghana, Togo, Benin, Nigeria, Kamerun, Republika Środkowej Afryki, Zair, Burundi, Rwanda, Uganda i w końcu Kenia.

Po drodze przeżyliśmy wiele niezapomnianych przygód, przekraczając Saharę, błądząc po bezdrożach Sahelu, odwiedzając niewolnicze forty Złotego Wybrzeża i płynąc dwa tygodnie w górę rzeki Zair przez dżunglę Konga. Ale nic nie może równać się z tym, co przeżyliśmy, przekroczywszy granicę Ugandy i Kenii: na sięgającej po horyzont sawannie płaskowyżu Masai Mara przywitały nas tysiące pasących się zebr i antylop oraz stada dostojnie przemieszczających się słoni. Co za widok!

Tę pierwotną Afrykę zobaczyliśmy dzięki naszemu zielonemu "Landkowi". Pozostał w Kenii (sprzedaliśmy go firmie organizującej safari) i być może nadal wozi turystów. Zanim jednak - z nieukrywanym żalem - przekazaliśmy go następnemu właścicielowi, ukradkiem odkręciłem tablice rejestracyjne, na pamiątkę. Do dziś wiszą w pokoju, a my, zauroczeni pierwszą podróżą do Kenii, wracamy do niej coraz częściej i na dłużej, już z rodzinami. Ciekawe, co będzie dalej...

Więcej o: