Zawrót głowy w Changu Naryan

Nagle ktoś delikatnie wypycha mnie na środek placu. Będę tańczył z najstarszym wioski

Mister, byłeś w Nagarkot? Widziałeś najpiękniejszy zachód słońca w Himalajach? Nie? To musisz tam pojechać! - przekonywał mnie recepcjonista hoteliku w Katmandu. Dałem się namówić. Nie przypuszczałem, że zwykła turystyczna eskapada przerodzi się w jedną z moich najpiękniejszych przygód w Nepalu. Dlatego że do Bhaktapur wróciłem na piechotę - przez Changu Naryan.

***

Na miejsce, skąd mieliśmy wyruszyć do wioski Nagarkot (2200 m n.p.m.), zaprowadził mnie bardzo wczesnym rankiem boy hotelowy przez tonące w kurzu i smogu Katmandu. Były tam już dwie kobiety w średnim wieku, okazało się, że z Niemiec. Pół godziny czekaliśmy na resztę turystów i na autobus. Wreszcie ruszyliśmy. Po dwóch kilometrach kierowca, pokluczywszy po peryferiach miasta, zatrzymał się w jakimś zaułku. Za chwilę do naszego pojazdu wtłoczyła się rodzina z masą tobołów. Po kolejnych kilometrach wsiadło dwóch przyjaciół kierowcy. W pewnym momencie rodzina wysiada, zabierając część pakunków. Bierzemy właściwy azymut - do czasu. Nagle znów zmieniamy kierunek i gnamy na wschód. No jasne! Trzeba wypakować resztę rzeczy i zabrać kolejnych parę osób. Bhaktapur, kilkanaście kilometrów od Katmandu, mijamy po dwóch godzinach. Przed nami na szczęście jeszcze tylko dwadzieścia parę kilometrów, które mijają w podobnym tempie i stylu. Zaczynamy się martwić, czy zdążymy na zachód słońca...

Udało się. Żegnamy się przyjacielsko z kierowcą i umawiamy się na widowiskowy spektakl w pięknie położonej knajpce. Panorama Himalajów niebywała: ośnieżone szczyty błyszczą w promieniach zachodzącego słońca. Kto żyw wylega na tarasy, dachy domów i hotelików i podziwia. Niemki zostają jeszcze kilka dni, a ja postanawiam wracać nazajutrz na piechotę. Pewnie będzie niewiele szybciej, ale na pewno piękniej.

***

Budzę się przed świtem. Ze skarpy opadającej kilometrami tarasowych pół w doliny podziwiamy z młodym Japończykiem wschód słońca. Potężną dolinę zamykają na horyzoncie majestatyczne, rozświetlone góry. Z każdą chwilą wyłaniają się kolejne fragmenty krajobrazu: pola, drzewa, drogi i wioski rozrzucone po okolicznych niewielkich (w porównaniu z Himalajami) górach. Macham Japończykowi i drepczę w dół w kierunku ścieżki do hinduskiego klasztoru Changu Naryan. Spotykam pierwsze kobiety wyruszające do pracy w polu.

Mapa kupiona w Katmandu nie jest może zbyt precyzyjna, ale bardzo pomocna. Nieliczne wątpliwości podczas wędrówki ścieżkami wśród wiosek czy grzbietami górskimi rozwiewa to buddyjski lama, to umorusane, śmiejące się od ucha do ucha dzieci, to medytujący nad ebonitowym radyjkiem stary pielgrzym.

Słońce na niemal bezchmurnym niebie wznosi się coraz wyżej, temperatura dawno przekroczyła 25 stopni (początek stycznia). Robi się gorąco. Mówiono mi, że z Nagarkot do świątyni jest około trzech godzin drogi. Jakiś czas temu minęły, i nic. Nagle zza kolejnego wzniesienia dociera do mnie radosna muzyka wygrywana na trąbkach, bębnach, fletach. Idę w jej kierunku - widzę orszak wieśniaków schodzących do małej wioski. Udaję się za nim, nie wiedząc, jak powitają intruza. Wchodzę na klepisko głównego placu niemal równo z orszakiem. Witają mnie przyjaźnie i zapraszają do udziału w festiwalu, jak tłumaczą mi dzieci. Sporo osób tańczy, muzykanci grają non stop. Robię zdjęcia. Nagle ktoś delikatnie zabiera mi aparat i plecak i wypycha na środek placu. Jestem zaproszony do tańca z najstarszym wioski. Usiłuję złapać rytm, śmiechu było co niemiara.

W pobliskich skałach wykuty jest niewielki ołtarz. Mistrz ceremonii wymalował czerwoną farbą rytualne znaki na kamiennej ścianie. Cała wioska przenosi się tam wraz z mruczącym mantry buddyjskim mnichem. Małe dziewczynki o niebywałej urodzie niosą pod pachami koguty. Siadamy na ziemi pod prowizorycznymi płotkami utkanymi z wątłej roślinności mającymi chronić przed słońcem. Muzyka wciąż gra. Mnich wyśpiewuje mantry, co jakiś czas posypując ryżem dary i przedmioty kultu. Koguty wyrywają się z rąk dziewczynek i biegają wokół nas. Ktoś częstuje mnie milk tea . Siedzący wieśniacy kłaniają się nisko do ziemi, atmosfera się zagęszcza. Mistrz ceremonii bierze koguta od jednej z dziewczynek, odcina mu głowę i krwią powtarza zapisane na skałach znaki. I tak czyni ze wszystkimi ptakami. Uroczystości trwają dwa dni, muzyki, modłów i alkoholu nie brakuje. Atmosfera nieziemska.

Muszę iść dalej. Niechętnie żegnam się ze wszystkimi. Mały chłopiec, który nie odstępował mnie na krok, odprowadza mnie do granic wioski i długo macha ręką. - See you, mister, see you

***

Po kilkudziesięciu minutach marszu widzę cel mojej wędrówki. Czas się cofnął. Dotarłem do punktu, gdzie stary Nepal zatrzymał się w miejscu. Changu Naryan, świątynia kultu Wisznu, wita mnie ciszą. Do jej murów przyklejone są domy rzemieślników tworzących arcydzieła sztuki hinduskiej, buddyjskiej, tybetańskiej. Trudno było przejść obok tych wszystkich wyrobów. Rozmowa w małym sklepiku zamieniła się w długą dyskusję przy słodkiej milk tea na temat malowideł tanka . Nie chciałem nic kupić, zmierzałem przecież do Tybetu, skąd pochodzą te mistyczne malowidła. Ale Nepalczyk przekonywał mnie, że Tybet to dzisiaj Chiny i w Lhasie na pewno nie będzie takiego wyboru i tak dobrej ceny (okazało się, że miał rację). Ja jednak ciągle nie byłem przekonany. W końcu zaprowadził mnie do pracowni na zapleczu, gdzie stary rzemieślnik naturalnymi farbami i pyłkiem złota cierpliwie ozdabiał kolejną tankę. Wmaszerowałem do świątyni Changu Naryan, dumnie ściskając w ręku boski zwój. I boskość już mnie nie opuściła. Bo jest to z pewnością miejsce wyjątkowe. Atmosfera, wspaniała architektura, ilość i jakość rzeźb przyprawiają o zawrót głowy. I wielki piękny Garuda, złoty orzeł o ciele człowieka, wierzchowiec boga Wisznu, oczekujący u bram świątyni na swojego pana. Tak wielki, jak mówi legenda, że swoim ciałem może przysłonić słońce.

Nepal w sieci

http://www.welcomenepal.com

http://www.info-nepal.com

http://www.nepal.com

Więcej o: