Galicia: Castros, rias i mariscos

Pogoda bywa kapryśna, ale za to przyroda wciąż dzika, zabytki niezliczone, a owoce morza bezkonkurencyjne

To najmniej hiszpański skrawek Hiszpanii - mówią o Galicii bywalcy Półwyspu Iberyjskiego. Rozciągnięta nad Atlantykiem północno-zachodnia część kraju dopiero od kilkunastu lat stawia na turystykę. Zawsze z boku, odsunięta od centrum, nie wytrzymywała konkurencji z reklamowanymi wyspami czy wybrzeżem śródziemnomorskim. To Hiszpania bez byków i flamenco, której - z racji celtyckich korzeni - bliżej do Irlandii czy Bretanii niż do Andaluzji.

Lata nie są tu upalne, zwłaszcza na samym wybrzeżu - średnio 20-25 stopni. Aura zmienna, z deszczem i mżawkami. Ale - na terenie dziesięć razy mniejszym od Polski - mamy mnóstwo malowniczych rybackich wiosek, piękne starówki, oszałamiające klify i trasy gastronomiczne (szlakiem winnic i świetnych restauracji z owocami morza). Nie mówiąc już o niezliczonych lokalnych fiestach.

G jak gallego i Galisyjczycy

Plaża - w hiszpańskim playa , w gallego praia .

Kościół - iglesia i igrexia .

Ulica - calle i rua .

Gallego, którym posługują się mieszkańcy Galicii, to mieszanka hiszpańskiego i portugalskiego. Język żywy, który słychać na ulicach, widać na tablicach z nazwami miast, ulic, placów. Dzieci uczą się go w szkołach, dorośli rozmawiają nim między sobą, zwłaszcza na wsi. Własny język podkreśla odrębność.

W czasach preromańskich tereny te zamieszkiwali Celtowie, po których pozostały castros (kamienne, obronne osady), skłonność do przesądów, legendy, magiczne motywy powielane na podkoszulkach, amulety i lalki-czarownice. Castro to także popularne nazwisko - rodzice Fidela Castro, rodowici Galisyjczycy, wyemigrowali stąd na Kubę.

Po Celtach mają Galisyjczycy wygląd odbiegający od stereotypu Hiszpana (jaśniejsza skóra i włosy, niebieskie oczy), upodobanie do muzyki bliższej irlandzkiej niż andaluzyjskiej (kobzy!) oraz większą powściągliwość w gestach i słowach (odmienna od południowej gestykulacji).

Mieszkańcy zacofanej Galicii z trudem utrzymujący się z maleńkich poletek i rybołówstwa od XVIII w. licznie emigrowali do Ameryki. Jeśli zobaczycie zamożniejszy dom, który ma po bokach parę palm, to znak, że mieszkają w nim ci, którzy powrócili do rodzinnego kraju. Większość tych casas indianas powstała w drugiej połowie XIX i na początku XX wieku (a palmy, męska i żeńska, były typowe dla stron, z których wracali reemigranci; w Galicji ich wówczas nie było).

A jak Atlantyk

To żywioł, który wyraźnie określa Galicię. Ubogim mieszkańcom od wieków dostarczał pracy i pożywienia, wielu z nich to rybacy. Tutejszy dziennik "La Voz de Galicia" ma specjalne "morskie strony", a na nich rybackie wieści, ceny ryb i owoców morza, a nawet ich rozmiary pozwalające na legalny połów.

Rias - charakterystyczne, głęboko wcięte zatoki, mariaż oceanu i rzek, tworzą nadzwyczaj malownicze, słone rozlewiska porównywane z fiordami. Nieraz widziałam brodzących w nich ludzi z siatkami zanurzonymi w mule.

- W Hiszpanii riasy zobaczycie tylko u nas. Są tak bogate w plankton, że małże dorastają tu w 14 miesięcy, a nie w trzy lata jak gdzie indziej. Kiedy byłam nastolatką, brodziłam w wodzie po kostki i zbierałam skorupiaki na kolację - wspomina Eva Rodriguez, nasza przewodniczka. - Dziś trzeba mieć specjalną kartę, żeby móc je łowić.

Atlantyk to porty pełne jachtów, jak Baiona, gdzie 1 marca 1493 r. powróciła karawela Kolumba. To jej mieszkańcy pierwsi usłyszeli wieści o Nowym Świecie. Kopia "Pinty" kołysze się między motorówkami, a turyści fotografują się na nabrzeżu obok XV-wiecznej studni, z której żeglarze Kolumba czerpali wodę.

772 plaże nad Atlantykiem zadowolą nawet najbardziej wymagających. Jak nas zapewniano, po katastrofie tankowca "Prestige" przed trzema laty (ropa zanieczyściła wtedy 300 km plaż) nie ma śladu, woda jest czysta. Jest też chłodna, nie wytrzymuje konkurencji z Morzem Śródziemnym, ale za to nie ma tłoku. Można wybierać między odludnymi zatoczkami na wyspach atlantyckich, klifami czy wysuniętymi w ocean "wietrznymi" miejscami, które upodobali sobie surferzy; między długą na cztery kilometry piaszczystą A Lanzada albo plażami, na których wiatr i woda uformowały skały na kształt gotyckich katedr, jak w Ribadeo. Wszędzie pełno muszli, a vieira , wachlarzowaty przegrzebek, zrobiła międzynarodową karierę - stała się symbolem pątników pielgrzymujących do grobu św. Jakuba.

Na wyspie A Toxa oblegają nas sprzedawcy muszlowej biżuterii (naszyjniki i bransolety po kilka euro) i nawet tutejszy kościółek jest w całości pokryty muszlami.

L jak Lugo

- miasto, w którym odnajdziemy Gallaecia , czyli rzymską Galicię. Dawne Lucus wciąż opasują doskonale zachowane mury z III wieku, długie na ponad dwa kilometry. Po grubym kamiennym pierścieniu wysokim na osiem metrów, a szerokim na około trzy (z wewnętrznymi schodami, po których wspinali się kiedyś Rzymianie) idą kobiety z siatkami pełnymi zakupów.

Lugo to tylko jedno z wielu niezwykłych miejsc, w których współczesność i historia "w jednym stoją domu". W Galicii można wybierać w stylach i epokach jak w ulęgałkach.

Kto szuka celtyckich śladów, niech zajrzy na górę Santa Tegra: właśnie na takich castros , kamiennych, warownych okrąglakach (znaleziono w nich piękną biżuterię i przedmioty ze złota), powstało wiele miast. A w Ortigueira odbywa się w lipcu Festival Internacional del Mundo Celta.

A może skok w średniowiecze? W klasztorze w Samos mieszka tylko 15 benedyktynów. Na sklepieniu dowcipniś sprzed wieków wykuł napis "Que miras, bobo?" ("Co się gapisz, głupcze?"). Padre Fructuoso, 80-latek doglądający krzewów różanych w wirydarzu, czy rozmowny padre Agustin, postukujący kosturem o płyty dziedzińca, niewiele różnią się od bohaterów "Imienia róży".

W górskiej wiosce Teixido, popularnym sanktuarium św. Andrzeja, prócz kilku kamiennych chat stoi tylko kościołek, przed którym sprzedawcy proponują amulety z ciasta chlebowego i zioła herba de namorar mające wzbudzić miłość w wybranej osobie. Może warto nadłożyć drogi, bo według porzekadła "A San Andres de Teixido va de morto o que non foi de vivo" (Kto nie przybył tu za życia, trafi po śmierci, jako dusza potępiona).

Galicia to także mnogość renesansowych i barokowych pazo - arystokratycznych dworów, starych mostów (jak rzymski Puente Viejo w Ourense), romańskich kościołów i cruceiros , kamiennych krzyży, jak w Combarro. Niesamowity klimat ma ta wioska rybacka: ciasna, wiekowa zabudowa z licznymi horreos - spichlerzami na kolumnach (żeby nie weszły do nich myszy). Ich dachy zdobi krzyż i pogański szpic, symbol płodności.

Warto zwrócić uwagę na paradores , państwową sieć hoteli w zaadaptowanych zabytkach. Kosztują słono, jak choćby Reis Catolicos Hotel w Santiago de Compostela (dwójka 195 euro), ale w zamian mamy nocleg w dawnym szpitalu założonym przez królewską parę - Izabelę i Ferdynanda - z granitową posadzką, biblioteką z kominkiem i zielonym patio.

Niezapomniane są starówki, jak ta w Ribadavia - z dzielnicą żydowską i mrocznym sklepikiem, w którym sprzedaje się żydowskie łakocie.

I jak imponująca przyroda

Po pierwsze, Galicia jest zielona.

Środek Półwyspu Iberyjskiego widziany z samolotu wygląda jak mozaika suchych kostek w odcieniach spalonych brązów i żółci, a tutaj przeciwnie - mnóstwo lasów sosnowych, eukaliptusowych, krzewy, winnice, ogrody, które bujność i świeżość zawdzięczają częstym deszczom.

Po drugie, Galicia jest dzika, zwłaszcza w północnej części. Nie trzeba się daleko zapędzać, żeby zobaczyć dzikie konie, które pasą się wśród wrzosowisk nad urwiskami.

W paśmie Serra da Capelada oszałamiają najwyższe klify Europy (ponad 600 m). Na północy, na przylądku Estaca de Bares, idzie się od latarni grzbietem poszarpanego klifu po wąskiej ścieżce wśród dzikiego rumianku - w górze kołują mewy, w dole roztrzaskują się fale.

Najbardziej na zachód wysunięty skrawek Galicii starożytni nazwali finis terrae . Wierzyli, że świat kończy się na cyplu - tu, gdzie dziś mamy niewielkie miasteczko Fisterra.

Niezwykłej urody, monumentalny kanion rzeki Sil to zarazem Ribeira Sacra (święta rzeka), region rosnących na tarasach winnic i skupisko klasztorów z VI-XII w.

Fantastyczne widoki rozciągają się z góry Santa Tegra na Minho, największą spośród tysiąca galisyjskich rzek.

Region chroni swoją przyrodę, wyznaczając parki narodowe, np. na wyspach Cies. To wyjątkowe miejsce, warto nawet zmienić plany i zostać tam na dłużej. Wystarczy wsiąść na katamaran w Vigo (bilet w obie strony 15 euro), by po niecałej godzinie znaleźć się w raju ponoć kiedyś okupowanym przez hipisów. Dwie wyspy łączy pasek piasku i jezioro, nad nim kemping (12 euro/osoba + namiot). Powietrze wypełnia woń eukaliptusa, szlaki prowadzą przez lasy i skałki m.in. do latarni morskich. Z jednej strony niedostępne wybrzeże z klifami, z drugiej piaszczyste, kameralne plaże, także dla nudystów. Ocean jest turkusowy i krystaliczny, można obserwować przypływy i odpływy - najwyższy i najniższy poziom wody dzieli tylko sześć godzin.

C jak cocina gallega

- czyli kuchnia galisyjska, niezrównana jeśli chodzi o mariscos , owoce morza. Jeśli zauważymy gdzieś napis pulperia , wchodźmy od razu. Pulpo (ośmiornica) to jedno z najbardziej typowych dań (przepis obok), a pulperia to bar, w którym w potężnych miedzianych kotłach gotuje się świeżo złowione głowonogi.

W portowym Vigo (pisał o nim Verne w "Dwóch tysiącach mil podmorskiej żeglugi") z rana należy koniecznie udać się na uliczkę Pescaderia. Za kamiennym murem siwowłose, energiczne kobiety w białych fartuchach z niebywałą wprawą otwierają nożykami stosy ostryg i rozkładają tuzinami na dużych talerzach. Bierze się taki talerz (6 euro), siada przy najbliższym stoliku, a kelner przynosi wino, wodę i pieczywo.

W Santiago de Compostela trzeba zajrzeć do zabytkowych hal targowych - obfitość mariscos przyprawia o zawrót głowy. Obok ryb piętrzą się kraby, kalmary, langusty i małże w wielu odmianach. Podaje się je potem w najprostszy sposób: ugotowane, z oliwą, czosnkiem, duszone w winie, oprószone solą. Galisyjczycy uznają je, i słusznie, za tak znakomite, że nie zagłuszają ich smaku nadmiarem przypraw.

W Cedeira na północnym wybrzeżu w małej rodzinnej tawernie zjadłam najlepsze małże w życiu - almejas a la marinera , z sosem ze zmiksowanej cebuli, natki, oliwy i wina. Rarytasem są percebes (ponoć to rodzaj pąkli). Kosztowne, zamawiane od święta, a ich jedzenie to cały spektakl: kelner najpierw zakłada wszystkim płócienne śliniaki, a potem wnosi miskę ugotowanych skorupiaków, do której sięga się wspólnie. Żeby dostać się do nieco gumowatego mięsa, trzeba najpierw percebes przekręcić - zwykle soki lądują na ubraniach współbiesiadników.

Do specjałów należą też małe, grillowane papryczki, empanadas (ciasto lub pierożki nadziewane duszoną cebulą, mięsem, dorszem z rodzynkami, małżami), queso con membrillo (biały ser z kostkami marmolady z pigwy), migdałowa tarta św. Jakuba i delikatny żółty ser tetilla . Legenda mówi, że kiedy budowniczy katedry w Santiago ozdobił wnętrze świątyni postacią kobiety o prowokacyjnej figurze, biskup kazał mu nieco odjąć ze zbyt pełnego biustu. Galisyjczycy przekornie zaczęli wytwarzać ser w kształcie kobiecej piersi (tetilla ) - stąd rzędy seksownego nabiału na sklepowych półkach.

Posiłki celebruje się tu godzinami, a kalendarz puchnie od kulinarnych fiestas : świąt naleśników, bica (rodzaj marcepanu), pieczonych kasztanów, ostryg, sera, biszkoptów, węgorzy, grzybów, pstrąga, łososia, kraba, sardynek...

J jak Jakub

Jeśli zdążysz na 25 lipca, jedź prosto do Santiago de Compostela na największe z galisyjskich świąt. W noc poprzedzającą Dzień Świętego Jakuba (Santiago), patrona Hiszpanii, na placu przed katedrą i we wszystkich uliczkach jest gęsto od przybyłych. Zabawa z fajerwerkami, muzyką, tańcami, paradą kukieł trwa do rana i przez kilka kolejnych dni.

Od IX w. do Santiago de Compostela przybywają pątnicy z całej Europy*. Dziś po drogach oznakowanych żółtymi strzałkami wędrują młodzi i starzy, solo i w grupach, ubrani w zgrzebne lny i z kosturami niczym średniowieczni wędrowcy albo w butach z goreteksu i kosztownych ciuchach, a nawet przebrani niczym cyrkowcy. Idąc przez kilkaset kilometrów, zatrzymują się w przygotowanych dla nich schroniskach, gdzie często trzeba się zadowolić kawałkiem podłogi.

Camino de Santiago można pokonać pieszo, rowerem lub konno. Nie dziwią więc ekipy kolarskie w jaskrawych strojach, które przypominają Tour de France, a na starówce w Pontevedrze minęli mnie rozbawieni koniarze.

Cel jest jeden: plac Obradoiro przed katedrą. Tu powietrze wibruje od emocji. Zmęczeni wędrowcy obejmują się, śmieją przez łzy, odpoczywają oparci o plecaki, grają i śpiewają. Serdeczna i podniosła atmosfera sięga zenitu po mszy w katedrze, kiedy opuszcza się botafumeiro - 80-kilogramową srebrną kadzielnicę, którą rozhuśtuje ośmiu uczepionych sznura tiraboleiros . Tłum szczelnie wypełniający świątynię wstrzymuje oddech, gdy botafumeiro z impetem frunie przez całą szerokość transpetu aż pod sklepienie.

Czy w katedrze rzeczywiście spoczywają szczątki świętego Jakuba? Nie jest to potwierdzone, ale zwyczaj chce, aby właśnie tu pielgrzymi witali się z apostołem, dosłownie, obejmując jego złocone popiersie. Rytuał każe również - w podzięce za udaną drogę - wsunąć palce w zagłębienia marmurowej kolumny Portico de la Gloria.

Warto wejść na dachy katedry (10 euro) całe z kamiennych schodków, na których przed wiekami siadywali pielgrzymi i gdzie palili zniszczone w czasie wędrówki ubrania.

Santiago nie bez powodu wpisano na listę UNESCO: po starówce można się włóczyć bez końca i odkrywać sekretne granitowe zaułki, uliczki tak wąskie, że nie trzeba się wychylać z okien, żeby podać sobie rękę, rzędy arkad, a na drzwiach kołatki w kształcie dłoni. A jeszcze fontanny (choćby ta z końmi, które mają płetwy zamiast kopyt), drewniane werandy z kwiatami, sklepiki pełne win, serów i koronek z Camarinas, miasta koronczarek.

Nocami studenci wygrywają pieśni trubadurów, knajpki są pełne rozbawionych ludzi, w jednej z ulic mężczyzna w obdartych dżinsach gra na harfie, za chwilę słychać donośne dzwony...

A jak arystokracja

Koniecznie zatrzymajmy się w miasteczku Cambados, przed Pazo de Fefinans. XVI-wieczny pałac, którego jedno skrzydło można zwiedzać, a w drugim wciąż mieszka utytułowana rodzina, to niejedyny powód, żeby tu zajrzeć. Ważne są i piwnice. "Joaquin Gil Armada" na etykiecie znakomitego białego wina to nazwisko markiza, ojca Angeli i Marisy Gil de la Pena, przemiłych sióstr, które prowadzą rodzinną adega . Można tu spróbować i kupić wino (8 euro butelka) z rozciągającej się za pałacem winnicy.

Alfonso Armada y Comyn, dziesiąty markiz de Santa Cruz, były generał, liczy dziś sobie 85 lat i mieszka w rodowym majątku w miasteczku Rivadulla. I jak inni arystokraci udostępnia część posiadłości zwiedzającym. Za 3 euro codziennie, od rana do wieczoru, można spacerować pod splecionymi drzewami oliwnymi pamiętającymi czasy Kolumba, między dojrzałymi pomarańczami i cytrynami, wśród korkowców, paproci wielkich jak drzewa i tulipanowców, po alei usłanej kwiatami kamelii. Odpocząć można obok ozdobnego barokowego ujęcia wody, w pobliżu prywatnego XVI-wiecznego kościółka, przy wodospadzie, na kamiennych omszałych ławkach...

Podobnie jest w Pazo De Oca niedaleko stąd, w rezydencji księżnej Medicaneli i jej syna Ignacia, księcia de Segorbe. Staw, po którym pływają gęsi, równo przycięty labirynt z kwaterami pełnymi róż, potężne sekwoje i drzewa owocowe.

I kiedy znajomy wysłał mi SMS-a z pytaniem "Co teraz jesz?", odpisałam: "Śliwkę prosto z ogrodu księżnej".

* Pielgrzymkę do Santiago de Compostela opisaliśmy w "Turystyce" z 12 czerwca 2004

Sprawdź w sieci

http://www.turgalicia.es

http://www.spain.info

Więcej o: