Pierwszy postój w Figueras (20 km za granicą francuską) w Muzeum Salvadora Dali, przed którym zawsze stoi spora kolejka. Ciemnoróżowy budynek ozdobiony złotymi jajkami i bułkami (choć te ostatnie mogą się różnie kojarzyć) zaprojektował sam malarz. On też usadowił trzech panów na postumentach z opon, a przed wejściem człowieka, który zamiast ust ma telewizor.
Kto nie interesuje się sztuką współczesną, pojedzie od razu do Gerony. Na stare miasto prowadzą liczne mosty nad brunatną rzeką Ter. Warto pokonać ogromne schody i wdrapać się do katedry. Znajdziemy w niej największą na świecie nawę o długości 23 metrów.
W Barcelonie trzeba jak najszybciej uwolnić się od samochodu. Inaczej niewiele zobaczymy, starając się nie potrącić wciskających się wszędzie skuterów. Ramblą, główną ulicą-deptakiem, można dojść do starego miasta i do portu z pomnikiem Kolumba. Przy jednej z bocznych uliczek jest dom zaprojektowany przez Gaudiego. Łatwo go znaleźć, podobnie jak inne budowle tego architekta, bo stoi przed nim tłum.
Barcelona zaskakuje. Za każdym rogiem jak nie "gaudi", to "bristol" (tak nazwałam eklektyczne budynki z przełomu XIX i XX w. podobne do warszawskiego hotelu). Tylko że tych "bristoli" jest w hiszpańskich miastach mnóstwo. Tarragona (ok. 100 tys. mieszkańców, tyle co Płock czy Włocławek) ma ich kilkadziesiąt, a na dodatek rzymski cyrk i amfiteatr. To z ich powodu już przed sezonem przyjeżdżają tam wycieczkowe autokary. Chowałam się przed nimi w boczne uliczki prowadzące wzdłuż murów obronnych. Można tam odkryć klatki schodowe i uliczne fontanny wyłożone pięknymi, często ręcznie malowanymi kafelkami. A w załamaniach starożytnego muru mieszkają kocie rodziny.
Na dobre od turystycznego szumu uciekłam do Parku Narodowego "Delta Ebro". Są tu puste plaże, dzikie rozlewiska i moc ptaków. Niestety, w podmokłych rezerwatach powstają kempingi. Jest już gigantyczna betonowa promenada przyklejona do podmokłych bagienek.
Wracam więc do miast. I nie żałuję. Tortosa jest pięknie położona nad błękitnym Ebro (prawie każda rzeka w Hiszpanii ma inną barwę). Tylko że stare miasto to jeden wielki plac budowy. Odnawiany jest także portal katedry. Na jej krużganki wchodzi się, zupełnie nieoczekiwanie, ze zwykłego podwórka. Najlepiej jednak oglądać ją z położonego na wzgórzu zamku (obecnie hotel). Dopiero stąd widać, że katedra zamiast wież czy choćby strzelistego dachu ma zupełnie płaskie tarasy.
Wybieram drogę na Madryt, kierując się jej urodą. Do Gandesy jadę wzdłuż Ebro, mijając po obu stronach czerwone skały. Kiedy w końcu znajduję odsłonięte miejsce i patrzę na rzekę, przypomina mi się przełom Dunajca w Pieninach, tylko na większą skalę. Po skręcie na Alcaniz trasa prowadzi grzbietem górskim. Pode mną wielkie doliny, a w nich małe miasteczka, np. Calaceite - wąskie uliczki, kamienne domy, a przed ratuszem rzeźbione podcienia - wydaje się, że są ogromne, ale kiedy w nie wchodzę, mrok się rozprasza i zaraz widać ścianę.
Warto wybrać tę drogę, by poczuć klimat hiszpańskiej prowincji. Pustkowia, opuszczone hacjendy, jak nazwałam stare kamienne zagrody. Odwiedziłam kilka z nich. Mur otacza dom, zabudowania gospodarskie i podwórko. Jadąc przez te puste, górzyste tereny, marzyłam o postoju w pełnej życia chacie. Ale kiedy docierałam do kolejnej hacjendy, z komina nie unosił się dym i nikt nie wychodził ze słowami "hola!". Hacjendy przechowują ducha starej Hiszpanii, może dzięki temu, że są porzucone?
W Madrycie melduję się na kempingu na przedmieściach, skąd blisko do końcowej stacji dziesięcioliniowego metra. Wysiadam w centrum na stacji Opera. Plac przed nią jest mało reprezentacyjny, pałac królewski nie zachwyca, ale za to ogrody są otwarte dla wszystkich. Stojącą obok katedrę zbudowano w latach 1985-92, ale plany powstały sto lat wcześniej. Z zewnątrz potężna, w środku pusta i trochę kiczowata.
Koniecznie chcę zobaczyć Plaza Mayor, na którym tańczy bohater filmu Almodovara "Kwiat mego sekretu". Warto. Dużą przestrzeń otaczają domy z podcieniami. Można tu wejść z różnych stron i za każdym razem widać inną fasadę z namalowanymi historyjkami. Chodząc po ulicach, podziwiam niezliczone "bristole", a na Puerta del Sol symbol Madrytu - misia wchodzącego na drzewo. Na chodnikach czytam fragmenty wierszy hiszpańskich poetów. Wrażenie robi na mnie dworzec kolejowy Atocha. Aby nie robić żalu bywalcom warszawskiego Centralnego, wspomnę tylko, że w poczekalni jest oranżeria. Po zwiedzaniu mała sjesta w miejskich ogrodach, gdzie można leżeć na trawie.
Miłośników sztuki, którzy odwiedzą muzeum Prado, uprzedzam, że podpisy pod obrazami są małe (widziałam zwiedzających z lornetkami!). W Prado szczególną frajdę mają wielbiciele Goi i "Ogrodu rozkoszy ziemskich" - el Bosco (jak mówią o nim Hiszpanie) jest boski.
Wieczorem zaglądam do knajp. Wybór ogromny, na jednej uliczce potrafi ich być kilkanaście. Obok modnych restauracji miejsca, w których czas się zatrzymał. Stali bywalcy przychodzą tam oglądać mecze w telewizji. Niektórzy nawet nic nie zamawiają.
Rozczarowało mnie Toledo. Po dawnej stolicy oczekiwałam miasta podobnego do Krakowa. Zastałam jedno wielkie muzeum. Sami turyści i sklepy z pamiątkami, w których królowały figurki don Kichota.
W dalszej drodze oglądam mnóstwo zamków (castillo), są w co drugiej wiosce. Największe wrażenie robią jednak mury obronne, zwłaszcza w Ávili - za murem z 88 wieżami chowa się miasto, wielka katedra i klasztor św. Teresy, która tu się urodziła. Schronienie znalazły także bociany, które w Hiszpanii zakładają gniazda w miastach. Wybierają wieże kościołów czy ratusza i osiedlają się stadnie. Widziałam takie obrazki w Ávili, ale też np. w Alcalá de Henares. Każda wieża w centrum była tam podporą dla co najmniej czterech gniazd. Kto by w związku z tym pamiętał, że w tym mieście urodził się Cervantes?
Dalej droga prowadzi przez tereny przypominające step. Bardzo dziwny, bo wystają z niego spore głazy. Część jest ogrodzona, ale co można tu uprawiać? Jest pusto, nie widać żadnych domów, więc nie mam kogo zapytać.
Skręcam do Segovii. Czapki z głów przed rzymskimi architektami! Ogromny amfiteatr albo cyrk widziane wcześniej to nic przy tutejszym akwedukcie. Budowla nie tylko nie rozpadła się przez wieki, ale ciągle prowadzi wodę w odpowiednie miejsce! Segovia, w odróżnieniu od Toledo, żyje. Na ulicach można zobaczyć zwykłych ludzi. Intrygująca jest też Lerma, która skojarzyła mi się z Zamościem, bo oba miasta zostały założone od podstaw przez władcę. Do ratusza nie prowadzą tak okazałe schody jak u nas, ale za to z krużganków jest ładny widok na rzekę. W Covarrubias znalazłam średniowieczne domy z kamienia i drewnianych bali. A jakie ciekawe mają tam wysypisko śmieci! W górze krążyło ok. 50 sępów.
Im dalej na północ, tym miasta mają bardziej francuski charakter. W Burgos oglądam szerokie ulice i platany, podziwiam żywopłoty, którym miejski ogrodnik nadał fantastyczne, nieco surrealistyczne kształty.
Dalej jest już kraj Basków. Malownicze góry i trudny język. Z balkonów czasem zwisają flagi wolnościowe, a starsi mężczyźni chodzą w charakterystycznych beretach. Kraina ta wyróżnia się też pięknym wybrzeżem. Postanawiam zakończyć podróż zasłużonym odpoczynkiem nad Atlantykiem. Dzięki górom w tle krajobrazu nie szpecą nawet wysokie hotele. Zasłuchuję się "w oceanu szum i ptaków śpiew" na złotej plaży.