Jak tu pisać o gorącej, słonecznej Sycylii, patrząc na śnieg padający za oknem? Jak przywołać z opornej pamięci te dni w Syrakuzach, Agrygencie, Palermo? Wycieczkę statkiem na Lipari, jedną z Wysp Eolskich, gdzie w południe tylko jaszczurki odważyły się wystawić na słońce?
Najtrudniej będzie z Cefalu. Czy naprawdę pływałam w Morzu Tyrreńskim? I to w październiku... A jednak. Jeszcze trochę wysiłku wyobraźni i zobaczę kręte wąziutkie uliczki tego cudownego małego miasteczka przyrośniętego do skały (La Rocca), z imponującą XII-wieczną normańską katedrą. Nawet w największy upał nie jest tu duszno. Zewsząd widać morze, czuć świeży powiew wiatru. Co krok knajpki (większość w widokiem), małe sklepiki, place z ławeczkami wolnymi tylko w czasie sjesty. Turystów ona nie obowiązuje, więc między pierwszą a czwartą po południu, kiedy wszystko jest zamknięte, godzinami można snuć się po Cefalu, smakując każdą chwilę, każdy detal na fasadach kościołów i kamieniczek, przysiadając na wielkich schodach prowadzących do katedry. Po wyślizganych olbrzymich gładkich kamieniach najprzyjemniej chodzi się boso...
Największą atrakcją Cefalu i jedynym miejscem "do zdobycia" jest La Rocca (270 m n.p.m.). Trzeba wyruszyć jak najwcześniej, zanim bezlitosne słońce zacznie palić ziemię. Z Piazza Garibaldi wchodzę po kilku wysokich kamiennych stopniach w pierwszą uliczkę na prawo (via Salitá dei Saraceni), która szybko wyprowadza mnie poza miasteczko. Idę żwirowaną ścieżką, cały czas łagodnie pod górę. Na licznych zakrętach pojawiają się co jakiś czas ruiny na szczycie. Nie trzeba się spieszyć. Jest cicho, słychać tylko ptaki. Nikt oprócz mnie nie wybrał się tu w sobotni poranek. Co chwila inny, im wyżej, tym piękniejszy widok, zmusza mnie do zatrzymania się.
Mniej więcej w połowie drogi widzę po lewej stronie trzy stojące obok siebie budowle, na pierwszy rzut oka wyglądają jak ruiny. Z bliska okazuje się, że pierwsza z nich to niewielka kamienna świątynia Diany, świetnie zachowana megalityczna budowla z V-IV w. p.n.e. W środku wykute w skale dwa "pokoje" przykryte zamiast dachu ośmioma wielkimi płytami. Słychać szum płynącej gdzieś bardzo blisko wody - być może świątynię wybudowali jej czciciele?
Dosłownie dziesięć kroków w prawo wyrasta niewiele ponad ziemię okrągła kamienna budka. To kościół św. Anny z X w., pusty w środku. Ale nie koniec cudów. Wracając w kierunku ścieżki prowadzącej na szczyt, mijam - tym razem naprawdę w ruinach - bizantyjskie siedlisko.
Prawie spotkanie na szczycie: trzy religie, trzy świątynie, trzy epoki. Na Sycylii to normalne.
Po drodze były groty, Antica Grande Cisterna (głęboka wielka studnia), coraz więcej kamieni. I ciągle nikogo, z wyjątkiem mnóstwa śmigających pod nogami jaszczurek i ptaków w gałęziach drzew.
La Rocca nazywana jest przez mieszkańców u'Casteddu - zamek. Był tu, owszem, ale w drugiej połowie XII w. Niewiele po nim zostało. Archeologom udało się ustalić, że zbudowany był na planie prostokąta, miał 12 komnat i dwie wieże. Nietrudno to sobie wyobrazić, przeskakując z resztek murów na następne i następne...
Ale największa przyjemność, tu, na samej górze, to spacer wzdłuż XVI-wiecznych fortyfikacji, które okalają szczyt od strony morza. Z szerokiego muru (w wielu miejscach umiejętnie połatanego) co chwila inne, nie do opisania widoki. Kolory? Szafirowa woda, kapryśna linia brzegu morza, czerwone dachy miasteczka, spalona słońcem (które przygrzewa coraz mocniej) ziemia. Czas wracać, robi się naprawdę gorąco.
Droga w dół wydaje się inna, choć godzinę temu szłam nią pod górę. Kiedy dochodzę do miejsca spotkania trzech kultur, widzę, jak z daleka zbliża się w moją stronę coś białego... To kapelusz z szerokim rondem na głowie pierwszego spotkanego na Skale człowieka. Mijamy się. Słyszę: - Good morning! Automatycznie odpowiadam: - Buon giorno!