Wyobrażenie o surfingu - jeżdżeniu na desce po falach (bez żagla, nie mylić z windsurfingiem!), wyrobiłam sobie na podstawie filmów z Kalifornii i Hawajów. Od zawsze chciałam spróbować tego mało znanego w Polsce sportu. Okazja pojawiła się na wakacjach w Portugalii.
Przygodę z surfowaniem rozpoczynam w Sagres na południowo-zachodnim krańcu Portugalii, kilka kilometrów od czubka kontynentu, gdzie według starożytnych kończył się świat, a słońce z sykiem zanurzało się w morzu. Jak zwykle głowę urywa tu wiatr. Ocean (na szczęście dla mnie) jest dziś wyjątkowo spokojny. Z instruktorami i grupką adeptów z całej Europy wyruszamy na plażę. Widok zapiera dech. Między żółtawymi skałami, sterczącymi z morza na wysokość ok. 20 m, ciągnie się kilkudziesięciometrowy pas żółciutkiego piasku. Praży słońce. To bardzo dobre miejsce do surfowania, bo na plaży nie ma wystających z wody skał, a w wodzie - morskich stworów, np. jeżowców.
Dostaję wielką, dwumetrową deskę i niosę ją na plażę. (W tę stronę nie wydaje się taka ciężka, ale z powrotem będzie znacznie gorzej - będę ją nieść, wlec i pchać ostatkiem sił.) Wciągam piankę, na szczęście cieńszą i o wiele wygodniejszą niż te do nurkowania. Na nią instruktor Vasco (czyt. Waszko) każe mi założyć niebieską koszulkę pierwszaka. Większość moich towarzyszy, m.in. Portugalka, Austriak, Hiszpan i para Holendrów ćwiczy tu od kilku dni.
Po wypłynięciu na odpowiednią odległość (na początek wystarczy woda do pasa) należy położyć się na desce dziobem w kierunku plaży, tak, by stopy zwisały za deskę. - Kątem oka obserwuj fale. Gdy wybierzesz tę, na której chcesz popłynąć, zacznij wiosłować rękami. Gdy fala cię uniesie, musisz wykonać trzy ruchy: złapać deskę rękami i postawić na niej najpierw jedną, potem drugą nogę. Wszystko musi się odbyć szybko: raz, dwa, trzy - tłumaczy Vasco, podczas gdy ja ćwiczę na sucho na plaży. Oczywiście stopy muszą się znaleźć na osi deski, bokiem do kierunku jazdy.
To, co wydaje się proste na plaży, w wodzie okaże się znacznie trudniejsze.
Ruszamy. Deskę mam przyczepioną do kostki za pomocą tzw. smyczy - dwumetrowej linki na mocne rzepy. Pierwszy szok - woda jest lodowata! Dzięki Bogu za piankę! Wkrótce o zimnie jednak zapomnę, adrenalina i walka z falami sprawią, że nie będzie mi zimno nawet po kilku godzinach.
Fale są dziś wyjątkowo małe, mają ok. 70 cm (tak spokojnie nie było tu podobno od dwóch miesięcy). Wyprowadzam deskę w ocean, kładę się i natychmiast słyszę za głową szum wody. Wiosłuję rękami z całej siły i po sekundzie czuję, jak ruszam do przodu. Zalewa mi głowę, ale jakoś udaje mi się wynurzyć. Raz, dwa, trzy i - o dziwo! - stoję na desce. Niestety, nie zdążam doliczyć do czterech, gdy znów jestem w wodzie. Poleciałam do tyłu, a deska niczym torpeda wyskoczyła mi z pod nóg. Strasznie chybotliwe to pioruństwo! Ale i tak mam na swoim koncie niebagatelne osiągnięcie. Dalej nie robię jednak równie szybkich postępów. Jeśli udaje mi się stanąć, to tylko na ułamek sekundy. Za każdym razem, gdy nie ustawiłam się właściwie do fali i jestem choć trochę bokiem, deska i ja niczym kłody zostajemy wykotłowane na brzeg. Okazji do popełnienia błędu jest mnóstwo, a każda chwila nieuwagi kosztuje. Ręce bolą od ciągnięcia deski i wiosłowania. Ale żeby ruszyć z falą, trzeba szybko płynąć. Jeśli wiosłuję za wolno, zostaję w miejscu, a fala przelewa mi się przez głowę, ewentualnie powodując spektakularne salto. To samo się dzieje, jeśli położę się za blisko przodu deski. Wtedy dziób podczas przyspieszania zanurza się pod wodę i fikołek gotowy. Zabawa jest przednia! Wokół siebie widzę roześmiane twarze tych, którym właśnie udała się najbardziej karkołomna (i nieprzewidziana) ewolucja.
Niechętnie wychodzę z wody na zarządzoną przez instruktorów przerwę obiadową. Hot dogi w suchej bułce, na które zwykle nawet bym nie spojrzała, pochłaniam z apetytem. Na ciepłym piasku wymieniamy się doświadczeniami, a niektórzy ucinają sobie drzemkę. Australijczyk mieszkający w Londynie pokazuje podrapaną stopę. Jednak udało mu się wpłynąć na bodaj jedyną w okolicy skałę. Holenderka demonstruje wielkiego siniaka na biodrze - efekt starcia z deską, którą wyrwało z rąk komuś innemu.
Obserwujemy, jak nasi instruktorzy i miejscowi z łatwością zakręcają na fali, a czasem suną wzdłuż plaży tuż przed załamującą się za nimi grzywą. Dla nich surfing to nie tylko sport i sposób na zarabianie pieniędzy. To całe życie. - U mnie surfują wszyscy. Mój dwuletni synek już próbuje, pomagam mu wyprowadzić deskę na wodę. Nawet mój pies surfuje, nie mogę go tylko nakłonić, żeby odnosił swoją deskę do samochodu - żartuje Vasco.
Gdy ruszamy z powrotem do wody, czeka mnie kolejna niespodzianka. Nadszedł przypływ i fale są znacznie większe, dochodzą do półtora metra. Dziarsko ruszam do boju. Najpierw próbuję ciągnąć deskę, a później, leżąc na niej i wiosłując rękami, wydostać się poza linię, gdzie załamują się fale. Teraz nie jest to już takie proste. Póki mam grunt pod nogami, próbuję przerzucać wyrywającą się deskę nad spienionymi grzywaczami. Nie zawsze się udaje. Próbuję też naciskać na koniec deski, tak by dziób uniósł się i przeskoczył przez falę, co działa tylko na mniejszych falach. Większe wyrywają deskę, unoszą mnie i cofają do plaży. Jest nieźle, jeśli jadę głową do góry. To sport dla naprawdę lubiących wodę. Jest wszędzie: pode mną, obok, często także nade mną. - Tu jest trudniej, bo nie dość, że fale są spore, to jeszcze częste - pociesza mnie Holenderka, która sztukę surfowania próbuje opanować już od czterech dni. Główny problem polega na tym, że nie zdążam się pozbierać i odpowiednio ustawić po jednej fali, a już kotłuje mnie następna.
Najgorzej jest w miejscu, gdzie woda sięga mi po szyję. Tu rozbijają się największe fale. W dodatku nie mam już szans przerzucić nad nimi deski. Kładę się na niej i próbuję wiosłować. Po spienionym grzywaczu nie da się jednak przepłynąć. Choć próbuję już od godziny, ani razu nie udało mi się wypłynąć poza przybój.
Vasco i inni kursanci zdradzają mi sposoby, jak pokonać falę. Można przewrócić się na plecy i przykryć deską tak, by białe grzywacze przeszły nade mną. Można też nurkować dziobem pod falę, leżąc na desce. Ten drugi sposób grozi jednak potężnym strzałem w brodę. Tak czy inaczej, lepiej próbować pokonać falę dołem niż górą.
W moim przypadku oba te sposoby nie działają. Mam wielką i bardzo wyporną deskę, na której łatwo stanąć, ale bardzo trudno nurkować pod falę. W dodatku pokryta jest szorstkim materiałem, by nie ślizgały się na niej stopy. (Ten szorstki materiał, jak zauważę wieczorem, zdarł mi do krwi skórę z dłoni i spowodował odciski.)
Najbardziej przypadła mi do gustu trzecia metoda pokonywania fali, którą zdradził mi Vasco. - Gdy już nic nie możesz zrobić, zejdź z deski i zanurkuj pod falę - mówi. Faktycznie, w ten sposób fala i deska, która szarpie mnie za nogę, cofa mnie tylko o metr-dwa, zamiast wyrzucić z powrotem prosto na plażę.
Po ponad dwóch godzinach walki udaje mi się wreszcie pokonać przybój. Ależ na zewnątrz jest spokojnie! Woda ledwo unosi deskę, nie pchając jej wcale do brzegu. Siedzimy, dyszymy i kontemplujemy.
Gdy tylko przestaję dyszeć, postanawiam wreszcie spróbować prawdziwego surfingu. Ustawiam się w kierunku brzegu, stopy poza koniec deski i powolutku, powolutku skradam się do miejsca, gdzie rozbijają się te potworne grzywacze. W końcu za głową słyszę straszliwy szum wody i wiem: teraz albo nigdy. Wiosłuję z całej siły, ale i tak za wolno. Większe fale są też szybsze (te wielkie na Hawajach osiągają prędkość nawet 50 km/godz.). Kotłująca się piana przelewa mi się przez głowę. Cudem udaje mi się nie wypuścić z rąk deski i wynurzyć ponad powierzchnię. O wstawaniu nie ma jednak mowy. Sunę z oszałamiającą (jak dla mnie) prędkością i ledwo mogę złapać oddech, bo woda zalewa mi twarz i chlapie niczym z pod motorówki. Po tej fali, która porzuca mnie gdzieś po drodze, natychmiast przychodzi następna, która kończy dzieło, i muszę się ewakuować z deski, by razem z nią nie wyjechać brodą na piasek. Cały "surfing" trwał może trzy sekundy. Tyle pracy na nic! Ale muszę przyznać, że jeżdżenie na brzuchu także dostarcza niezłych emocji.
Wieczorem, po kilkunastu bezskutecznych próbach pokonania wypychających na brzeg fal, czuję się tak zmęczona, jakbym zdobyła Kilimandżaro. Bolą mnie wszystkie mięśnie: ramiona, plecy, klatka piersiowa, nawet stopy. Surfing to najwyraźniej bardzo ogólnorozwojowy sport. Z trudem dowlekam siebie i sprzęt do samochodu. Nie pomogły kremy z mocnym filtrem przeciwsłonecznym. Cóż, podobno są wodoodporne, ale nasze doświadczenie można by porównać do wkładania głowy do pralki. Gdy leżę już w łóżku, fale nadal mną szarpią i kiwają, jakbym spędziła co najmniej tydzień na żaglówce na otwartym morzu.
Kiedy się żegnamy, zadaję kluczowe pytanie: "Słuchaj Vasco, ile czasu trzeba, by nauczyć się surfować?". Odpowiedź nie jest zachęcająca. - Zanim udało mi się jechać wzdłuż brzegu po zielonym, uciekając przed białym, ćwiczyłem rok - mówi Vasco, który teraz jest zawodnikiem.
Ale ile przy tej nauce zabawy! Szkoda, że do prawdziwych fal tak z Polski daleko. Choć pierwsze kroki można stawiać także na bałtyckich.