Brazylia: Madeirą do Amazonii

Kto zabije boto, może obrosnąć różową łuską. A pokusa jest wielka, bo jego oczy i narządy płciowe to najsilniejsze amulety miłosne znane amazońskim czarownikom

Po wspaniałym Pantanalu (tekst "Turystyka" nr 11) wybieramy się na płaskowyż Mato Grosso. Jego część nazywana Chapada dos Guimaraes - to zarazem nazwa parku narodowego i leżącego tuż obok miasteczka. Tu znajduje się geograficzny środek Ameryki Południowej. Niektórzy wierzą, że równoleżnik 15, przechodzący przez Chapadę emituje fale elektromagnetyczne umożliwiające kontakt z istotami z innych wymiarów. Twierdzą też, że nad płaskowyżem istnieje dziura, przez którą na ziemię docierają fale kosmiczne. Pewnie dlatego w miasteczku pełno jest sklepów i straganów z amuletami, różdżkami, talizmanami...

***

Biali przybyli tu w 1718 r. po złoto. Turyści poznali Chapadę w latach 60. XX w., a w 1989 r. powstał Park Narodowy Chapada dos Guimaraes o powierzchni 300 km kw. Półtorej godziny jazdy autobusem, i z upalnej Cuiaby wjeżdżamy w krainę strumyków i naturalnych kąpielisk (aby uniknąć tłumów, najlepiej przyjechać tu w ciągu tygodnia). Wzdłuż dobrze oznakowanej (i jedynej) drogi są małe restauracje i sklepy z pamiątkami, a w miasteczku Chapada dos Guimaraes ładny kościół z 1779 r., najstarszy w stanie Mato Grosso.

Czerwono-rude skały (ok. 800 m n.p.m.) jakby przecięte nożem na pół, dziwne formacje skalne, a między nimi szczeliny i wąwozy, którymi spływają strumienie w stronę rzeki Paragwaj, lub na północ ku Amazonce. Z urwistych ścian tryskają wodospady, wśród nich niezwykły 60-metrowy Veu de Noiva (Welon Panny Młodej). Na Chapadzie jest najwięcej roślin leczniczych na kilometr kwadratowy, więcej nawet niż w Amazonii. Komarów nie ma, ale małe muszki tzw. porvinhos tną dotkliwie.

***

Następnego dnia wyjeżdżamy do Porto Velho, stolicy stanu Rondonia. W Brazylii praktycznie nie ma kolei, za to autobusy są w dobrym stanie i mają czyste toalety. Zatrzymują się co 2-3 godz. na krótki postój na dworcach, gdzie można coś zjeść i wziąć prysznic (kursują trzy razy dziennie, podróż trwa ok. doby, bilet ok. 40 dol.). Z Cuiabá kierujemy się na zachód i wjeżdżamy na sławną drogę BR 364. Do przełomu lat 60. i 70. stan Rondonia był jednym z najbardziej zapomnianych i odizolowanych w zachodniej Brazylii. Zmieniła to droga między Porto Velho a Brasilią licząca ponad 2800 km, której budowa trwała około roku. Podróż BR 364 jest raczej monotonna. Wokół dżungla, gdzieniegdzie wypalone pola (jedyna tu metoda karczowania ziemi pod uprawę) i lepianki wśród pustkowia.

Po przejechaniu 1,5 tys. km docieramy do Porto Velho nad rzeką Madeira, jednego z największych południowych dopływów Amazonki. Tu 150 lat temu Anglicy próbowali zbudować kolej żelazną, która miała ułatwić transport kauczuku z głębi dżungli. Budowa trwała prawie 20 lat, zginęło mnóstwo ludzi (także polskich imigrantów), położono 300 km torów. Potem budowę wstrzymano, a kolej zamknięto.

Z dworca wzięliśmy taksówkę do portu Cai n'Agua (Wpada do Wody). Błoto, lepianki, budy z blachy, śmieci, wśród nich stada ścierwojadów urubu, smród i lepki upał. Rzucili się na nas handlarze, tragarze wyrywali nam bagaże z rąk.

***

Wymarzony statek rejsowy okazał się towarowo-osobowy, po dach wyładowany bananami i pełen ludzi. Nie mieliśmy wyboru - następny miał odpłynąć za trzy dni. Wąskie metalowe schodki zaprowadziły nas na pierwszy pokład do 80-osobowej sypialni. Tłok był tak wielki, że leżąc w hamakach, obijaliśmy się o siebie jak bombki na choince, nawet gdy wisieliśmy na różnych wysokościach. Cały czas dyskretnie i życzliwie obserwowali nas Indianie i Caboclos, potomkowie Indian i białych.

Wychodzimy na trzecie piętro, najwyższy pokład pełniący funkcję świetlicy i baru, w którym można kupić piwo i coca-colę. Chłoniemy widoki i oglądamy sceny z życia portowego. Czeka nas nie lada gratka - popłyniemy przez najmniej zbadane rejony Amazonii w towarzystwie rdzennych mieszkańców tych rejonów. Wyznaczona godzina dawno minęła, siedzimy i czekamy. I tak było przez 4 dni, bo podróż Madeirą trwa, w zależności od pogody i stanu wód, od 5 do 7 dni, albo tyle, ile Bóg da. Wreszcie ruszamy. Nieubłaganie zbliża się pora odwiedzin toalety - kto pierwszy? Najodważniejsza i najbardziej zdesperowana osoba schodzi na dolny pokład, po chwili wraca z radosnym uśmiechem. Toaleta to malutkie pomieszczenie z blachy pomalowanej wieloma warstwami odpryskującej farby. Nad kiwającym się sedesem jest końcówka rury z wodą pobieraną z rzeki, za wieszak na ubrania i ręcznik służy kurek i zamek do drzwi. Pomiędzy sufitem a ścianą jest okienko do kuchni, drugie wychodzi na zewnątrz. Zwabione światłem wlatują ćmy wielkości dwóch dłoni.

Brazylijczycy bardzo dbają o czystość. Mimo tłumu i upału, nigdy nie czuliśmy nieprzyjemnych zapachów, a nieliczne sanitariaty okupowali myjący się pasażerowie.

O godz. 20 wszyscy wiszą w swoich hamakach, dbając, by zbytnio się nie rozhuśtać i nie trącać sąsiadów. Do naszych miejsc pełzniemy zgięci w pół, uważając, by nie rozdeptać śpiących na podłodze. Zastanawiam się, jak się ułożyć względem miłego staruszka, mojego sąsiada: "nogi w nogi" czy "twarz w nogi"? Wybieram "nogi w nogi" (co oznacza "głowa w głowę" z kimś innym), łykam proszek nasenny, obwiązuję się torebką z dokumentami i wkładam ją pod plecy, a kosmetyczkę wciskam pod kolana.

O 6 rano budzi nas pani zarządzająca stołówką i zaprasza na śniadanie w 12-osobowych podgrupach. Posiłki codziennie będą takie same: na śniadanie słodka kawa i suchary, na obiad o 12 gulasz z kury lub wołowiny, ryż, makaron, fasola, wieczorem suchary.

Przy stole pogawędka: skąd jesteśmy, ile mamy lat (bardzo popularne pytanie), dokąd płyniemy, jak nam się podoba. Polska (Polonia) niewiele im mówi, trochę więcej Europa. Chętnie opowiadają o 7-metrowych kajmanach, dopytują się o nasze wrażenia.

Czas płynie bardzo leniwie. Rio Madeira (przeciętna szerokość w porze suchej 800 m) łagodnie meandruje, tworząc z jednej strony szerokie piaszczyste plaże, z drugiej strome urwiska zarośnięte dżunglą. Mijamy statki, łodzie, barki, promy, domki na łódkach garimpeiros, poszukiwaczy złota, maleńkie osady na palach, w otoczeniu mikroskopijnych poletek. Cały transport odbywa się rzeką, bo dróg lądowych tu nie ma. Podczas trzech postojów pobieramy lekcje brazylijskiego rozumienia czasu. Jednostką odległości są tutaj dni podróży, podawane zawsze ze słowem "około". Gdy schodzimy na ląd do osad uczepionych brzegu Madeiry, nigdy nie wiemy, o której odpłyniemy. Kapitan mówi: pół godziny - stoimy dwie, mamy stać dwie godziny - sygnał odpłynięcia słyszymy po kilkudziesięciu minutach. W każdym z pięciu mijanych miasteczek jest mały placyk, kościółek, sklepik ze wszystkim, telegraf/telefon, naprawa rowerów. Życie toczy się na brzegu rzeki: handel owocami i rybami, rozładunek i załadunek łodzi. Obserwujemy botos, różowe delfiny amazońskie - pluskają się wśród łodzi skuszone resztkami. Osiągają 2,5 metra długości i są uważane za najinteligentniejsze stworzenia słodkowodne na świecie. W legendach występują jako magiczne istoty przybierające postać przystojnego mężczyzny, zawsze w kapeluszu ukrywającym nozdrza. Wynikiem bliskiego spotkania tajemniczego uwodziciela z piękną kobietą są filhos do botos (dzieci boto), tak oficjalnie rejestruje się dzieci z pozamałżeńskich związków. Dzięki swoim nieziemskim właściwościom różowe delfiny mają się dobrze. Kto zabije botos, może obrosnąć różową łuską. A pokusa jest wielka, bo oczy i narządy płciowe botos to najsilniejsze amulety miłosne znane amazońskim czarownikom.

Drugiego popołudnia wpłynęliśmy w widoczną z daleka czarną chmurę. W ciągu paru minut zrobiło się ciemno. Lał deszcz, wiatr prawie poziomo zacinał masami wody, na rzece zrobiły się wysokie fale, widoczność minimalna.

Walące pioruny zlewały się w jeden długi grzmot, a błyskawice bez przerwy przecinały niebo. Rozpętało się piekło. Nagle statek gwałtownie skręcił i wbił się w brzeg, żeby przeczekać sztorm i ugrzązł, przechylony na bok. Kapitan nakazał założenie kamizelek ratunkowych. Miejscowi uspokajali, że rzeka jest tu płytka i nie trzeba będzie płynąć do stromego i zarośniętego dżunglą brzegu, wystarczy przejść, ale należy to robić szybko, bo piranie i kajmany... Napięcie (i przechylenie statku) wzrosło, gdy jedna z Brazylijek dostrzegła na wzburzonej rzece pirogę pełną ludzi. Akcja ratunkowa zakończyła się pomyślnie - do brzegu dociągnięto indiańską rodzinę, całą i zdrową. Po kilkudziesięciu minutach burza nagle ustała, statek przestał się przechylać i odbiliśmy od brzegu.

Dalszy ciąg podróży minął bez zakłóceń, jeżeli nie liczyć awarii prądu następnego dnia. Nim uruchomiono dodatkowe agregaty, przez dobre pół godziny wpływaliśmy z Rio Madeira na Amazonkę w całkowitej ciemności, a ruch na tym odcinku jak na Marszałkowskiej.

***

Do stolicy Amazonii Manaus dopływamy od wschodu, bo kapitan skraca drogę wykorzystując rozlewiska przy ujściu Madeiry do Amazonki (to zależy od stanu wód i nie zawsze jest możliwe). Płyniemy wzdłuż "encontro das aguas", czyli spotkania wód żółtobrunatnej Rio Solimoes i czarnej Rio Negro, łączących się tu w Amazonkę. Przez kilka kilometrów płyną obok siebie dwa potężne nurty, każdy w innym kolorze.

W rzecznym porcie w Manaus mnóstwo statków towarowych i pasażerskich, cumują nawet transatlantyki płynące w górę Amazonki do Iquitos. Domy na palach, na środku rzeki stacje benzynowe dla łodzi, ruch ogromny, to przecież logistyczno-dystrybucyjne centrum Amazonii. Stąd wyruszymy w głąb Amazonii wzdłuż Rio Negro do ścisłego rezerwatu Jau.

Więcej o: