Do miasteczka Uyuni w południowej Boliwii docieramy późną nocą. Jest przeraźliwie zimno, to bliskość pustyni daje się we znaki. Szukając noclegu zrozumieliśmy, że miejsce to istnieje tylko dzięki turystom. Rano widzimy ich setki - jedni przyjechali, inni właśnie wrócili z wyprawy na największą pustynię solną na świecie - Salar de Uyuni to 12 tys. km kw., czynne wulkany sięgające 6000 m n.p.m., flamingi w kolorowych lagunach, gejzery, kaktusowe wyspy i gorące źródła. Jedyne takie miejsce na ziemi...
Ruszamy o 11. W dżipie, którego kierowca jest zarazem przewodnikiem, kucharzem i didżejem, siedzi nas siedmioro. Tuż po opuszczeniu miasteczka po horyzont nic, tylko sól. W dali majaczą wulkany, bliżej solne kopce gotowe do eksportu. Oglądamy hotel zbudowany w całości z bloków solnych. Lunch jemy na Rybiej Wyspie (Isla de Pescado) porośniętej ogromnymi kaktusami liczącymi setki lat. Po południu przejeżdżamy przez suche tereny, gdzieniegdzie z kępkami traw, przy których gromadzą się wikunie (inaczej wigonie, wielbłądowate) i lamy. Przed noclegiem w hostelu pośrodku pustyni zaglądamy na cmentarz mumii sprzed ponad 3 tys. lat. Trzeba wracać, temperatura spadła do około -20 stopni C. Przez okno obserwujemy purpurowy zachód słońca.
Oglądamy z bliska wulkany, niektóre do dziś potrafią zagrzmieć nad okolicą pokrytą lawą. Krajobraz księżycowy! Lunch jemy w towarzystwie vizcachii, gryzoni z długimi ogonami (przypominają nasze króliki). Podchodzą blisko, są oswojone z turystami.
Kolejne godziny w dżipie. Co jakiś czas mijamy skały wulkaniczne. Najsłynniejsza to Skalne Drzewo (El Arbol de Piedra). Niestety, strasznie wieje, trzeba schować się w dżipie.
W słonych lagunach brodzą różowe flamingi. Stajemy zachwyceni, kiedy dziesiątki ptaków podrywają się do lotu. Wjeżdżamy na czekoladowo-bordową Lagunę Colorada (kolor nadają żyjące w niej mikroorganizmy). Gdzieniegdzie lód, wszędzie flamingi i białe smugi wiatru na horyzoncie. Patrzymy, patrzymy, patrzymy...
W nocy zakładamy wszystko, co się da, nawet czapki i rękawiczki. Mimo to trzęsiemy się z zimna, licząc godziny do wschodu słońca, kiedy temperatura wzrośnie do 15, a później 25 stopni C. Zawinięta w śpiwór po czubek nosa myślę o tym, jak wspaniałe odkrywam miejsce.
Wstajemy przed 5. Na zewnątrz wszystko skute lodem. O wschodzie słońca docieramy na wysokość 4950 m n.p.m.. Śmierdzi siarką, ale kłęby gorącej pary rozgrzewają skostniałe ręce. Najwyższy gejzer - ku naszemu rozczarowaniu - okazał się usypany przez człowieka. Po śniadaniu moczymy zziębnięte ciała w temperaturze 30 stopni C. Mam wrażenie, że biorę udział w jakimś przyrodniczym filmie.
Później udajemy się do Laguna Verde, gdzie woda z błękitnej zmienia się w szafirową - to wiatr porusza minerały na jej dnie. W tle wyrasta majestatyczny (prawie 6000 m n.p.m.!) wulkan Licancabur.
Tu kończy się nasza wycieczka. Wracając do Uyuni, oglądamy jeszcze odkryte niedawno skupisko rudawych skał, w których mieszkały preinkaskie plemiona. Zachowały się zagrody, domy, mury obronne.
Salar de Uyuni jest nieprzyjazna człowiekowi. Niech taka pozostanie, bo tylko w ten sposób ocali swoje piękno.
Najlepiej wybrać się od kwietnia do października, 3-dniowa wyprawa z agencją (w Uyuni jest ich ok. 50) - 50-70 dol. od osoby, w tym transport, jedzenie, przewodnik, atrakcje