Nowy Orlean, największe miasto położonej na południu USA Luizjany, kojarzy się z karnawałem Mardi Gras, jednym z najstarszych na świecie (właśnie się skończył) i powieściami o wampirach mieszkającej tu Anne Rice. Podczas wakacji w tej stolicy totalnego luzu ("The Big Easy" - jak mówią Amerykanie) nie udało mi się spotkać Lestata. Ale i tak Nowy Orlean to jedyne znane mi amerykańskie miasto, które posiada duszę.
Z knajpek i barów czynnych przez całą dobę dobiega jazz, kuszą uliczki 300-letniej starówki (tzw. French Quarter), cmentarze jak z filmu Clinta Eastwooda "Północ w ogrodzie dobra i zła" i najlepsza w USA kuchnia.
Mimo, że czas zabawy już minął, mieszkańcy pościć raczej nie będą. Nie miejmy im tego za złe. Nawet święty nie oparłby się urokom życia w tym mieście, przypominającym atmosferą Kraków. Życie płynie tu leniwie, jak przepływająca przez miasto rzeka Missisipi, wyznaczane rytmem karnawałów Mardi Gras, czyli Tłusty Wtorek, bo najwspanialsze parady przechodzą ulicami Nowego Orleanu w ostatni dzień karnawału. Tak jak w Wenecji czy Rio de Janeiro wymyślanie kostiumów i masek (w kolorach fioletowym, zielonym i złotym) zaczyna się wiele miesięcy wcześniej. W czasie Mardi Gras ulice pełne są turystów z błyszczącymi oczami, a turystki obnażają ochoczo piersi w zamian za koraliki (niegdyś z czeskiego Jablonexu, dziś "made in China") rzucane przez karnawałowe drużyny (tzw. krewe), jadące na platformach z maszkaronami z papier maché. ("To same przyjezdne, ja bym nigdy publicznie czegoś takiego nie zrobiła" - zapewnia mnie Jinnie, przewodniczka I rodowita nowoorleanka). Parady i towarzyszące im bale maskowe mają w sobie jakąś nieprzepartą siłę, płynącą z odwrócenia zwykłego porządku świata. Hiszpańscy kolonizatorzy wprowadzili na kilka lat zakaz karnawału, parady nie odbywały się także w czasie wojny secesyjnej. Ostatnio na Mardi Gras zamierzają się zwolennicy politycznej poprawności. Krajowe Stowarzyszenie na rzecz Awansu Ludności Kolorowej (NAACP) zaskarżyło organizatorów czarnej parady Zulu, że maszerując w spódniczkach z trawy i makijażu a la Murzynek Bambo przyjmują stereotyp "dobrego dzikusa" rozpowszechniany przez kolonizatorów. Wystarczy jednak popatrzeć, z jaką dumą nastoletni trębacze z czarnego getta idą na czele parad! W ich oczach widać nadzieję na sławę miary Louisa Armstronga, najbardziej znanego nowoorleańczyka.
Spacer po nowoorleańskiej starówce proponuję zacząć od Cafe du Monde przy Francuskim Rynku, w której od 150 lat podaje się wyłącznie francuskie pączki beignet i kawę (w tym z cykorią). Mieszkańcy Nowego Orleanu przychodzą tutaj najwyraźniej wyłącznie po to, by plotkować i obserwować innych. Posileni, możemy zapuścić się w uliczki French Quarter, przy których znajdują się setki sklepów z antykami, knajpek i restauracji. Z pierwotnej zabudowy zachowało się niewiele parterowych budynków w pastelowych kolorach i z żaluzjami (w XVIII w. miasto dwukrotnie doszczętnie strawił pożar). Można wciąż jednak obejrzeć klasztor Urszulanek, które są prawdziwą instytucją w tej enklawie katolicyzmu na południu USA i prowadzą najlepszą (do dzisiaj) szkołę w mieście. Starówka zachowała hiszpańsko-kolonialny charakter. Piętrowe domy z balkonami i fantazyjnymi balustradami z giętego żelaza, przy wielu patio z szemrzącą fontanną, czasem rzeźbą świętej lub zadumanego anioła. Miłośnicy tradycyjnego jazzu poczują się tu jak bohaterowie "Parku Jurajskiego" przeniesieni na wyspę, gdzie wciąż żyją dinozaury. Legendy dixielandu grają wieczorami w The Preservation Hall przy Bourbon Street, a w Palm Tree Court Cafe można posłuchać śpiewaczek jazzowych nie ustępujących (urodzonej w Nowym Orleanie) Mahalii Jackson. Ci, którzy wolą improwizację powinni się wybrać do Faubourg Marigny, dzielnicy artystyczno-gejowskiej, sąsiadującej z French Quarter. Do klubów przy Frenchmen Street (The Spotted Cat czy The Blue Nil) schodzi się wieczorami artystyczna młodzież, by posłuchać muzyków z całego świata grających jazz, salsę, rocka czy bluesa.
W przeciwieństwie do protestanckiej północy USA, gdzie każdy sobie rzepkę skrobie, mieszkańcy tego katolickiego miasta uwielbiają podejmować w domach przyjaciół, plotkować i opowiadać niesamowite historie. Z bliskimi nie chcą się rozstawać nawet po ich śmierci i dlatego stare cmentarze Nowego Orleanu nie mają w sobie nic przygnębiającego. To "miasta umarłych" z charakterystycznymi piętrowymi grobowcami. Początkowo zmarłych chowano w ziemi, ale ponieważ miasto leży kilka metrów poniżej poziomu morza, podczas wylewów Missisipi ulicami płynęły trumny. Z obawy przed malarią zmarłych skazano na wieczystą kwarantannę. Najstarszy zachowany cmentarz (St. Louis Number One) zbudowano poza murami otaczającymi French Quarter. To tutaj kręcono (bez pozwolenia biskupa) scenę orgii na cmentarzu ze "Swobodnego jeźdźca" Denisa Hoppera. Cmentarz sąsiadował na przełomie XVIII i XIX w. z dzielnicą lunaparów, gdzie pierwsi pianiści jazzowi grali za parawanem, aby nie zapamiętali twarzy klientów. Niektóre z grobów zaznaczone są krzyżykami i stoją przed nimi świeczki, maskotki i inne dary od współczesnych wyznawców voo doo (tę synkretyczną religię, połączenie afrykańskich wierzeń z katolickim kultem świętych, przywieźli czarni niewolnicy z Karaibów i Afryki). Najbardziej oblegany jest grobowiec Marie Laveau, olśniewająco pięknej kapłanki voo-doo z XIX w., która jako pierwsza zaczęła pobierać opłaty za zaklęcia i wróżby. Laveau trzęsła Nowym Orleanem - jako wieloletnia fryzjerka nowoorleańskiej elity miała haka na każdego. Dzisiaj "religię czarnego koguta" poważnie traktują tylko turyści, którzy pielgrzymują do "świątyń" przy North Rampart Street. W rzeczywistości to sklepiki z pokojem na zapleczu, gdzie wśród świeczek i posążków pogańskich bóstw "księżniczka Myriam", była pielęgniarka z Chicago (i inne "kapłanki") wygadują bzdury nie z tej ziemi. Wizyta w takim przybytku była jedynym zgrzytem podczas moich wakacji w tym magicznym mieście.
Wprawdzie Nowy Orlean był przez 300 lat enklawą katolicyzmu na południu USA, ale jak się przekonałem jedyną religią praktykowaną powszechnie w tym mieście jest gastronomia. - Anglicy zaczynają rozmowę od pogody - mówi mi taksówkarz Louie. - Ja pytam przyjaciół: odkryłeś ostatnio jakąś dobrą knajpę? Niektóre restauracje serwują owoce morza i ryby importowane z Chin zamiast świeżych z Zatoki Meksykańskiej - kelnerzy mają obowiązek udzielić informacji, czy szef kuchni używa świeżych produktów czy mrożonek. Tutejsze smakołyki to dżambalaja - ryżowa breja z owocami morza, czosnkową kiełbaską andouille i fasolą. Nazwa pochodzi od francuskiego jambon - szynka i alaya - ryż. Danie wynaleźli niewolnicy, którym plantatorzy wspaniałomyślnie dawali w niedzielę okrawki szynki. Inną potrawą firmową jest gumbo, gęsta zupa przypominająca dżambalaję. Znakomita jest etouffe - potrawka z krewetek i rakowych szyjek w pikantnym sosie. Pyszne są nowoorleańskie desery: pralinki (przypominają nasze "krówki") i pudding z chleba podawany na ciepło z whisky. Najpopularniejszym koktajlem wśród plantatorów (30 proc. właścicieli plantacji stanowiły kobiety) był mint julep: bourbon, syrop miętowy domowego wyrobu i gałązka świeżej mięty. Z mojego doświadczenia, prawie wszystkie restauracje w Nowym Orleanie serwują dania, że palce lizać, ale można się też naciąć. Spośród niedrogich restauracji, odwiedzanych głównie przez lokalną klientelę, polecam Coops Place przy Decatour Street (tel. 504 525 9053, kiełbaska boudin, prażynki z aligatora, ryby z rusztu), The Praline Connection przy Frenchmen Street (tel. 504 943 3934, najlepsze pralinki w mieście) oraz Liuzza's przy 3636 Bienville Avenue (504-482-9120), gdzie podają najlepszą kanapkę Po-Boy Sandwich z krewetkami barbecue. W każdej wydamy ok. 20-25 dol. za dwa dania z piwem na osobę. Najwyżej cenione restauracje w mieście to Commander Palace przy 1403 Washington Avenue w Dzielnicy Ogrodów, gdzie można podziwiać rezydencje krezusów (tel. 504 899 8221, wszystkie przysmaki kuchni kreolskiej od zupy z żółwia po dżambalaję i etouffe) i Galatoire's przy 209 Bourbon Street (tel. 504 525 2021), gdzie od stu lat zbiera się nowoorleańska śmietanka. Wizyta w tych kulinarnych świątyniach uszczupli nasz portfel o 50-100 dol. za osobę (bez wina).
Będąc w Nowym Orleanie, warto zwiedzić także okolicę. Mimo ogłuszającego huku silnika, zdecydowałem się na wycieczkę ślizgaczem na okoliczne bagna, gdzie z cyprysowych drzew zwisa "hiszpański mech" (Spanish moss). Podobno w słoneczne dni podczas dwugodzinnej przejażdżki zobaczyć można nawet i sto aligatorów wygrzewających się na wysepkach. Jeszcze ciekawsza jest wycieczka na Oak Alley Plantation i Laura Plantation, dwie położone obok siebie plantacje trzciny cukrowej, częściowo zamienione na skansen. W Oak Alley, do której prowadzi aleja 28 trzystuletnich dębów, kręcono "Wywiad z wampirem" z Tomem Cruise'm i Bradem Pittem. Na tyłach Laura Plantation zachowały się pozostałości obozu pracy - cztery z 30 chat niewolników. XIX-wieczni właściciele plantacji chcieli wychować swoją jedynaczkę na najlepszą partię w Luizjanie. Kiedy twarz zjawiskowo pięknej dziewczynki obsypał trądzik, przerażeni rodzice wysłali ją na leczenie do Paryża. Medykament przyprawił pannę DuParc o nagły zgon, a jej matka zamknęła się w jednym z pokojów aż do śmierci 20 lat później. Ot, kolejna typowa historia z Południa, które Tennesse Williams nazywał swoim "duchowym domem".