Chiny. Pamiątka z Pekinu

Pierwszy pobyt w Pekinie musiał skończyć się dużymi zakupami. Zachwycały i egzotyka, i tanie ubrania. Chodziliśmy oszołomieni po Pearl Market, pokazując sobie nawzajem rzeczy, które na pewno kupimy

Zestawy do madżonga, pudełeczka z laki, pojemniki na biżuterię, czerwone książeczki Mao, srebrne szpilki do włosów, zdalnie sterowane helikoptery i jedwabne szale. Kiedy przy małym stoisku zobaczyliśmy piętrzące się zwoje ręcznie malowanego papieru, nie wytrzymaliśmy i od razu zaczęliśmy się targować. Całe ściany pokryte były rozwijanymi kaligrafiami, tak bardzo przypominającymi w estetyce naszą ukochaną Japonię, w której jeszcze nigdy nie byliśmy. Delikatne pociągnięcia grubego pędzla pozornie ze sobą niepołączone tworzyły obrazy bambusa, peonii, zamglonych gór, krzewów ciężkich od czerwonych owoców, miękkich iglastych gałęzi. Trudno było zdecydować się tylko na dwa zwiski, jak je szybko ochrzciliśmy. Dlatego wzięliśmy siedem, wiedząc, że będą to najpiękniejsze prezenty, jakie możemy przywieźć z Chin.

Sprzedawca zażądał tysiąca juanów. Grzecznie się uśmiechnęliśmy i, znając już trochę metody targowania się w Azji, odpowiedzieliśmy: - Joking price (te słowa często słyszeliśmy, podając pierwszy raz naszą cenę). I dodaliśmy: - Ty joking price, my też joking price. Jeden juan. 1000 - żart, jeden - żart. Spojrzał na nas uważnie: - 500 juanów. To ponad 70 juanów za jeden zwisek. Szybko policzyliśmy w pamięci. Zwiski były różnej wielkości. Zaryzykowaliśmy: - 200 juanów. On: - 400, my: - 250, itd. Skończyło się na 300.

W targowaniu mniej chodzi o to, ile wart jest kupowany przedmiot, bardziej o to, żeby i sprzedawca, i kupujący byli zadowoleni z utargowanej ceny. W ten oto sposób, już drugiego dnia wracaliśmy do hostelu z naręczem prezentów. Bambus i peonia wiszą nad naszym łóżkiem, przypominając o marzeniu, żeby wrócić kiedyś do Chin.

Więcej o: