Mimo że to czerwiec, z przełęczy św. Bernarda zjeżdżam odcinkami przez śnieżny korytarz. U góry mgła, mokro, zimno. W miasteczku Bourg-Saint-Pierre zatrzymuję się, by obejrzeć ogród alpejski La Linnaea (szukam słynnych szarotek), potem spaceruję po uroczych wąskich uliczkach zabudowanych tradycyjnymi domami. Zupełnie przypadkowo spotkany ksiądz zaprasza mnie na typowo szwajcarskie foundue, choć Francuzi stwierdziliby zapewne, że to potrawa francuska. Z podziwem patrzę, jak 78-letni ojciec Alphonse, w fartuchu, krząta się w kuchni. - Pamiętaj - wino, czosnek, minimum trzy gatunki sera, no i konie-cznie trochę koniaku! - zdradza przepis.
Verbier w kantonie Valais najlepiej znają narciarze - okoliczne stoki to część jednego z największych zimowych rejonów narciarskich zwanego Cztery Doliny (400 km tras!). To tutaj działa jedna z największych w świecie kolejek linowych - Jambo - wnosząca 150 osób w jednym wagoniku! Jeszcze w ubiegłe lato można było w Verbier jeździć na nartach, teraz jednak postanowiono, że lodowiec musi "odpocząć". Alternatywą dla nart stały się sporty "adrenalinowe". Moi tutejsi znajomi zabierają mnie na canyoning. Nazwa prowadzonej przez nich firmy No Limits nie dodaje mi otuchy. Mam już doświadczenia w tej dziedzinie, pytam więc tylko, z ilu metrów będę musiała skakać do wody. - Z dwunastu - słyszę. Zabawa polega ogólnie na schodzeniu w dół górskiej rzeki przez kolejne wodospady, przy czym techniki ich pokonywania są różne - spływa się z nurtem wody, czasem spuszcza na linie lub po prostu skacze w kipiel. Rynsztunek "bojowy" stanowi gruba pianka, buty, kamizelka ratunkowa, uprząż i kask. Zabawa tak naprawdę jest bezpieczna i zwykle zorganizowana w ten sposób, że jeśli nie mamy ochoty czegoś wykonać, możemy wyjść na brzeg. Możemy też wypróbować rafting albo np. hydrospeed, kiedy to spływa się potokiem za pomocą plastikowej deski chroniącej klatkę piersiową. Są też miejsca do skoków na linie (bungy-jumping), choć coraz popularniejszy staje się rup-jumping, czyli spuszczanie na linie po kilkudziesięciometrowej ścianie zapory.
Kochają Verbier także miłośnicy latania na paralotniach - na palcach rąk można policzyć dni, kiedy pogoda glajciarzom nie sprzyja. Kto nie ma licencji (na miejscu można zrobić kurs), może przelecieć się w tandemie z instruktorem. Nad głową skrzydło, w dole dachy miasteczka, widoki obłędne. - Co roku mam tu paralotniarzy z Polski - mówi mi Claude Ammann, właściciel tutejszej szkoły paralotniowej. Każdego, kto się zgłosi, obiecuje zaopatrzyć w mapki lądowisk oraz pomóc w wypożyczeniu sprzętu.
Cała Szwajcaria słynie z przywiązania do tradycji, ale kanton Valais szczególnie. Mnóstwo tu drewnianych, lecz pieczołowicie remontowanych, starych domów, ozdobionych kwiatami, poobstawianych wozami drewnianymi i zabytkowymi narzędziami. We wspomnianym już Verbier, które zaraz po wojnie miało jedynie 27 mieszkańców, a teraz przeżywa boom budowlany, w trosce o tradycje narzucono pewne kanony stawiania nowych obiektów. Obowiązuje zakaz budowy wyższej niż na 6 pięter, przy czym każdy budynek musi być minimum w dwóch trzecich pokryty drewnem, zaś dach ma być koniecznie 2-spadowy.
Wędrując po górach, nie sposób nie natknąć się na stada wypasanych na halach krów. Tutejsze krowy są czarne, większe od nizinnych koleżanek, a na szyi mają ogromne dzwony. Słynne stały się walki, jakie toczą o prymat w stadzie, ścierając się rogami, nie robiąc sobie przy tym krzywdy. Ta, która wygra, ma zapewniony szacunek nie tylko wśród innych osobniczek, ale także u ludzi. Podczas powrotów stad do wiosek czempionka otrzymuje najładniejszy kwiatowy wieniec.
W wiejskim otoczeniu najlepiej smakuje wiejski obiad, zamawiam więc to, co się tutaj jadło od wieków. Potrawa figurująca w menu jako polenta au fromage de Bagnes okazuje się zmieloną kukurydzą z roztopionym żółtym serem. Całkiem niezłe, a na pewno syte.
W kantonie Valais do oglądania są nie tylko góry. Np. położone w dolinie Rodanu Martigny słynie jako centrum sztuki. Zasługa to fundacji Pierre'a Gianadda, stworzonej przez Leonarda Gianadda, pragnącego w ten sposób uczcić pamięć swego brata (Pierre w 1976 r. zginął w katastrofie lotniczej).
Aktualnie w muzeum fundacji do 26.11 trwa wystawa dzieł van Gogha. W ogrodzie stoją rzeźby Miró, Segala, Rodina. Na co dzień jest też tutaj Muzeum Galo-Rzymskie z eksponatami nawiązującymi do starożytnej historii Martigny. Zdobyte w 15 roku p.n.e. miasto nazywało się przez długi czas Forum Claudii Vallensium - na cześć cesarza Klaudiusza. Z czasów rzymskich zachowały się m.in. fragmenty willi, ulicy oraz amfiteatr na 5 tys. ludzi.
Do atrakcji Martigny należy też muzeum starych automobili, z samochodami nawet z końca XIX wieku. Niedaleko znajduje się Zoo Des Merecottes prezentujące faunę alpejską i kuszące niezwykłym, bo otoczonym skałami, basenem kąpielowym. Z kolei koło Sion warto zatrzymać się, by obejrzeć Lac St-leonard - największe podziemne jezioro Europy. Odkryte w 1943 roku ma 330 m długości i 15 m głębokości. A jeśli upieramy się przy górach, przejedźmy się najbardziej stromą kolejką zębatą świata - dwa wagoniki wwiozą nas po zboczu o nachyleniu 87 proc., pokonując 692 m w 12 minut. Po drodze mamy szansę zobaczyć masyw Mont Blanc. Celem podróży jest wielka, 180-metrowej wysokości ściana zapory Emosson.
Trudno pojąć, że w tak małym kraju, zamieszkiwanym przez 7 mln ludzi, używane są aż cztery języki: niemiecki, francuski, włoski (wszystkie trzy urzędowe), oraz retoromański (retycki). W Zermatt wszyscy mówią po niemiecku, w Verbier - po francusku, kiedy zjawiam się w Locarno - na każdym kroku słyszę włoski. Włoska jest przy tym mentalność mie-szkańców, w restauracjach dominują spaghetti i risotto.
Locarno należy do kantonu Ticino. Tu także o uroku krajobrazu stanowią góry. Ponoć kiedy Suworow, w 1799 roku przekraczał Alpy wraz z armią 30 tys. Kozaków, często zarządzał postoje dla kontemplowania widoków. Ze znanych postaci przyjeżdżali tutaj m.in. F. Liszt, V. Hugo, H. Balzac, W. Goethe, a także T. Kościuszko.
Locarno to najniżej położone miasto Szwajcarii (205 m n.p.m.).Tutejsze jezioro Lago Maggiore jest ogromne, ale tylko w jednej piątej należy do Szwajcarii, reszta to już Włochy. Na przybrzeżnym deptaku eleganckie emerytki z pudlami. Bernardynów z beczułkami nie widać.
Kiedy spaceruję po Starówce, trwa jarmark staroci. Z trudem udaje mi się przecisnąć do zamku, w którym w 1925 roku podpisano słynny traktat, sygnowany także przez Polskę.
Ładny widok na miasto i jezioro ujrzymy z Madonna del Sasso - klasztoru na wzgórzu, na które można wjechać kolejką. Klasztor wybudowano w miejscu, w którym w 1480 r. pewnemu mnichowi ukazała się Maryja. Przy ścieżce z boku kościoła stoi kapliczka z obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej - ufundowali ją w 1942 roku polscy żołnierze internowani w Szwajcarii. To tylko jeden z licznych śladów polskości w tym kraju. Do tej pory w wielu miejscach mówi się: polska droga, polski most. To właśnie efekty wojennej pracy naszych rodaków.
MONIKA WITKOWSKA