Zipolite

Zipolite leży z dala od hotelowych kurortów typu Acapulco czy Cancun. Można ją odnaleźć na wybrzeżu Pacyfiku, na południe od miasta Oaxaca, tam, gdzie wilgotna dżungla podchodzi do oceanu.

Zipolite

Zipolite leży z dala od hotelowych kurortów typu Acapulco czy Cancun. Można ją odnaleźć na wybrzeżu Pacyfiku, na południe od miasta Oaxaca, tam, gdzie wilgotna dżungla podchodzi do oceanu.

Marzyliśmy o takim miejscu na Ziemi. Marzyliśmy o takiej plaży. Należała nam się. Po kilkunastu tygodniach spędzonych na przemierzaniu wzdłuż i w poprzek Meksyku, kraju bądź co bądź kilkakrotnie większego od Polski. Za nami były już ruiny pięknych miast Majów, wodospady w dżungli lakandońskiej, zaśnieżone wulkany i dziesiątki innych atrakcji podsuwanych przez przewodniki. Czuliśmy, że gorący piasek plaży Zipolite będzie nagrodą za trudy włóczęgi i doskonałym zakończeniem podróży.

Drogę z Mexico City na Zipolite pamiętać będziemy długo. Podróż autobusem trwa półtorej doby. Nocna przesiadka w Oaxace, szaleńcze zakręty na roztańczonych serpentynach gór Sierra Madre, przejazd przez nie dającą oddychać dżunglę. Jako dwa nędzne strzępy ludzkie dojechaliśmy do miasteczka Pochutla, gdzie ostatni telefon, gdzie podły plac i buda z betonu udają dworzec autobusowy. Stamtąd jeszcze tylko godzinka rozklekotanym mikrobusem z tabliczką Zipolite za przednią szybą. Nareszcie.

Niezwykłej piękności zatoka z obu stron zamknięta jest skrzydłami ostrych skał, od strony lądu przytula się do niej wieś i las palm kokosowych. Na drobniutkim żółtym piasku ustawiły się rzędem palapas - chaty z palmowych liści. Pod misternie plecionymi dachami bujają się tęczowobarwne hamaki.

Tę dziką plażę na końcu świata odkryli dwadzieścia kilka lat temu amerykańscy hipisi. Zachwyceni urodą i odludnością miejsca na jednej ze skał otaczających plażę postawili świątynię. Wkrótce dookoła wyrosły proste palmowe domki i powstała hipisowska komuna.

Dziś wciąż przyjeżdżają tu nietypowi goście. Nie trafią tu brzuchaci amerykańscy turyści, tłoczący się z rodzinami na plażach Jukatanu. Za to wśród globtroterów podróżujących po Ameryce Środkowej krążą o plaży legendy.

Szybko przekonujemy się, że hamaki nie należą do najwygodniejszych legowisk. Nawet jeśli kosztują jednego dolara za noc. Doskonałe do bujania się w czasie sjesty, wymagają sporej determinacji od śmiałków zdecydowanych przespać w nich kilka nocy. Po pewnym czasie dochodzimy jednak do wprawy. Nie zapominamy już o dokładnym wysmarowaniu się maścią antykomarową i jak inni hamakowcy przed zaśnięciem opatulamy się w śpiwory, bo noce podszyte są chłodnym wiatrem.

W zdecydowanie lepszej sytuacji są mieszkańcy zipolitowskich bungalowów, czyli cabanas. Pokoiki mają ściany z bambusa i wielkie łóżka z moskitierą. Do tego słodkowodny prysznic pod gołym niebem, za zasłonką z palmowych liści oczywiście. Cena za te luksusy nie jest wygórowana: za dwie osoby płaci się sześć dolarów.

Poranna bryza niesie słoną mgiełkę aż do rozwieszonych pod dachami hamaków. Ci, którzy otworzyli już oczy, zdążą nacieszyć się platynowym światłem przedświtu. Wkrótce słońce wypłynie nad Pacyfik i rozpali świat do białości.

Wyskakujemy z hamaków, żeby pobiegać po wilgotnym piasku. O tej porze na plaży można spotkać tylko młodych chłopców z puebla wracających z podwodnych polowań. Z dumą wyciągają z brezentowych worków wielkie jak talerze ośmiornice i wąsate langusty. W siatkach szamoczą się srebrzyste ryby. Wszystkie trofea trafią do rąk kucharzy z plażowych restauracji, którzy wyczarują z nich kolacje dla gości.

Żółwie w muzeum

Chwilowo z podróżników zamieniliśmy się we wczasowiczów. Dni rozbujane rytmem hamaków dzielimy między romantyczne spacery wzdłuż brzegu oceanu, zabawy z falami wielkości wagonów kolejowych i degustacje cudów meksykańskiej kuchni w plażowych knajpach. Tu czas płynie inaczej. W rytmie fal huczących dzień i noc, walących się jak małe kamienice kilkadziesiąt metrów od brzegu. Tu wszystko jest ahorita - za chwilę. Później. Może jutro. Tu czas leje się niczym żar z nieba, przecieka przez oczka hamaków. Płynie w leniwym rytmie zbierania muszelek, pisania listów do domu, podziwiania pocztówkowych zachodów słońca. Wędrówek do sąsiednich zatoczek w nieznośnym upale.

Czasem na spacery zabieramy ze sobą płetwy i maski do nurkowania, potem w całkowitym amoku i zachwycie nurkujemy do upadłego. Szczególnie spodobała nam się zatoka Estacahuite. Rzadko docierają tu turyści, częściej dzieciaki z wioski. Wspaniałe miejsce do płytkich nurkowań. Na powierzchni przeszkadzają fale, pod wodą jest spokojniej. Wśród szorstkich koralowców połyskują stada kolorowych rybek. Obok taplają się wyrostki z puebla, uczą nas, jak w szczelinach skał znajdować małże. Jest jak w filmie o rafie koralowej.

Dla amatorów głębokich nurkowań Amerykanin Andy otworzył szkółkę nurkową w Puerto Angel - to tylko trzy kilometry od Zipolite. Sympatyczny Andy ma łódź i kilka kompletów sprzętu. Łatwo go znaleźć, a warto, bo zna piękne podwodne zakątki.

Obowiązkowym punktem programu jest wizyta w Muzeum Żółwi na plaży Mazunte. Gdyby nie nieznośny upał, można by tam dojść. Są tu żółwie maleństwa i giganty, żółwie baraszkujące i zamyślone, są skorupy żółwi w zaskakującej rozmaitości barw i wzorów.

Szalony kokos

Wieczorami przesiadujemy w knajpkach, których na Zipolite mnóstwo. Ciężkie drewniane stoły stoją wprost na piasku, pod dachami z palmowych liści. Kelnerzy uwijają się boso. Po kilku dniach mamy już ulubione potrawy. Ośmiornica a la diabla w zaiste diabelnie ostrym sosie pomidorowym. Koktail z krewetek. Krem z awokado jedzony za pomocą połamanych na kawałki kukurydzianych placków. Zupa Xozitl z kurczakiem w towarzystwie egzotycznych warzyw. No i, rzecz jasna, ryby. O nie zidentyfikowanych nazwach i równie fantastycznych smakach.

Do tego leciutkie meksykańskie piwo w oszronionych mimo upału butelkach. Wśród drinków króluje coco loco - szalony kokos. Sterta zielonych kokosów czeka zawsze przy barze. Na hasło coco loco barman wybiera jeden orzech i metrową maczetą odcina mu czubek. Wylewa połowę mleczka, a do reszty dodaje rum, gin, wódkę i słodki syrop. Jeszcze kostki lodu, słomka i gotowe. Drink kosztuje dwa dolary, sporo jak na tutejsze niskie ceny. Wraz z naczyniem waży ponad kilogram. Wygląda imponująco, ale naturalny sok kokosowy nadaje mu charakterystyczny smak mydlin.

Plażowa cyganeria

Po zmroku w knajpach gwarno. Siedzą, piją, lulki palą. Opalone ciała zdobią tatuaże. Można je zamówić na miejscu - długowłosy tatuażnik co wieczór wystawia przed chatę stolik i rozkłada gruby katalog wzorów. Obrazków na łydkach i pośladkach przybywa.

Nad brzegiem oceanu rozpalają się ogniska. Poznajemy bliżej mieszkańców zatoki: przeważają studenci ze Stanów i z Europy, raczej Zachodniej. Trochę artystów, młodych pisarzy szukających natchnienia. Medytują godzinami na plaży, zapatrzeni w horyzont. Noszą sandały, koraliki, bransolety. Zapuszczają włosy i brody.

Zamiast, jak planowali, spędzić tu kilka dni, zostają na Zipolite miesiącami. Niektórzy dłużej. Kupują działkę, budują restaurację i cabanas. Jak Francuzka Silviane, która przyjechała do Meksyku na wakacje trzy lata temu. Dziś prowadzi plażowy hotelik El Hongo, ma meksykańskiego męża i francusko-meksykańskie dziecko. Rodziców w Normandii odwiedza raz do roku.

Rodzice. Dom. Trzeba zadzwonić. Robimy wycieczkę do Pochutli. Opowiadamy, że gorąco, jedzenie doskonałe, że spokojnie i bezpiecznie. Będziemy zgodnie z planem, ściskamy, całujemy. I wiemy, że po drugiej stronie słuchawki deszcze, rękawiczki, kaptury i grypy.

Ale na razie wracamy w upale nie pozwalającym zdjąć czapki z daszkiem. Wracamy na Zipolite, gdzie w cieniu palmy kokosowej czekają na nas dwa błękitnozielone hamaki.

Kasia Biernacka i Maciej Biernacki

Więcej o: