Sporo kupiłam już wcześniej: w Kaszanie płatki i wodę różaną, w Jazd haftowane obrusy, a w Raszt i Szirazie fiolki słodko pachnących olejków, których Iranki używają jako perfum. Dzisiejszy plon to daktyle, pistacje i szafran. Zostało mi jednak trochę riali - jak je wydać?
Kiedy po raz kolejny przemierzam te same ulice, wpada mi w oko sklep z garnkami, a w nim... czajnik. Herbata! Jak mogłam na to nie wpaść?!
Nie zliczę, ile czarnej, mocnej herbaty wypiliśmy w czajchanach (herbaciarniach), sklepach i domach Irańczyków. Wedle reguł tutejszego savoir vivre'u gospodarz powinien zaoferować gościowi co najmniej jedną szklaneczkę, nim przystąpi do rozmowy czy omawiania interesów. Irańczyk często najpierw wylewa jej trochę na spodek, by szybciej ostygła. Napoju nie słodzi, tylko trzyma w ustach bryłkę złocistego cukru.
Na sklepowej półce dostrzegłam czajniko-samowar z charakterystycznym dzióbkiem-kranikiem. Zagotowana woda może stać przez dłuższy czas na wolnym ogniu. Pokrywka to zarazem podstawka, na której umieszcza się porcelanowy czajniczek z esencją (ogrzewa ją wydobywająca się z dołu para). W ten sposób herbata jest zawsze gotowa, nie trzeba ciągle nastawiać wody. Można nalać sobie trochę esencji i uzupełnić wrzątkiem z kranika.
Czajnik uruchamiam tylko dla gości (to z pewnością nie jest zabawa dla jednej osoby!). Na stół wjeżdżają wtedy małe tureckie szklaneczki w kształcie tulipanów i blaszane spodki od kompletu. A goście mają frajdę, kręcąc kranikiem! Nikt nie prosi o kawę czy sok. Rzecz jednak nie w samej herbacie, ile w namiastce wschodniego rytuału, która budzi tęsknotę za daleką podróżą...