Miasto duchów w Dalmacji

Spacerując po wąskiej uliczce starej chorwackiej wioski przyglądam się kamiennym domkom, białej wieży kościelnej, baszcie obronnej i licznym drzewkom figowym. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że wioska od prawie 50 lat pozostaje ... niezamieszkana.

Wioskę można dostrzec już z adriatyckiej plaży. 350 metrów nad poziomem morza, u stóp masywnego łańcucha górskiego Biokovo, osada skierowana jest wprost na półwysep Pelješac. Trzymając się jedynej większej ulicy, w milczeniu mijam zabudowania po obu stronach żwirowej drogi. Niewielka kapliczka, jednopiętrowy szkielet dawnej willi, kamienna stajnia, murowana altanka i zacieniony placyk z boiskiem do gry w bule. Po lewej stronie niewielki kościółek z wysoką wieżą zegarową i skromny wiejski cmentarz. Kilkanaście metrów dalej majestatyczna wieża obronna i bezładnie porozrzucane, pokryte roślinnością kamienie. Niedaleko mnie ukradkiem przebiega czarny kot. Dookoła panuje cisza, jestem tu zupełnie sam...

Gornja Podaca, bo tak nazywa się to miejsce, została opuszczona w 1962 roku. Kolejne trzęsienie ziemi skłoniło miejscowych Chorwatów do przeprowadzenia się niżej, aż nad samo morze. Wysoko pod masywem górskim żyło się bezpiecznie, choć niewygodnie. Zajmująca się rolnictwem i rybołówstwem ludność miała do pokonania kawał drogi, co przy ostrym słońcu nie było zadaniem prostym, ani przyjemnym. Tego typu wioski nie są w Dalmacji niczym szczególnym - właściwie każda z większych dzisiejszych osad ma swój odpowiednik wysoko na stokach górskich.

Słowo "górna" pojawiło się w jej nazwie stosunkowo niedawno - historia osady sięga wczesnej epoki kamienia, o czym świadczą liczne znaleziska archeologiczne. Przez wiele wieków stawiała opór Wenecjanom i Turkom, dawała pracę i schronienie tysiącom istnień ludzkich. Gornja Podaca, mimo że opuszczona, częściowo nadal utrzymywana jest przez państwo, co przejawia się we względnym porządku i remontach głównych budowli. Niedawno wymieniono tu dach kościoła, otynkowano kaplicę. Co jakiś czas odbywają się tu niewielkie festiwale, a w dni świąteczne celebrowana jest msza święta. Oczywiście nie wiedziałem tego podczas mojego pierwszego spotkania z wioską; klucząc po opuszczonych miejscach czułem się wyjątkowo, otoczony tajemnicą. Coś w stylu Miasta Duchów gdzieś w Meksyku, albo przynajmniej na bezdrożach Nevady...

Zwiedzanie rozpoczynam od placu kościelnego, na który prowadzi niewielka skrzypiąca brama. Budynki są zamknięte, jednak przez szpary w drzwiach widzę dobrze utrzymane wnętrza. Przez lata stał tu zbudowany w okresie przedromańskim (XI i XII w.) kościół pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela. Dzisiejsza świątynia pod wezwaniem św. Stefana jest znacznie nowsza. Została wzniesiona w 1762 roku na gruzach innego kościoła z XV wieku. Znajdujący się obok cmentarzyk, z pomnikami ozdabianymi czarno-białymi fotografiami, rozbudza wyobraźnię. Każdy ma tu swoją historię zaczynającą się najczęściej dwa stulecia temu: małżeństwo pochowane wspólnie z dziećmi, samotna kobieta, młody, żyjący niespełna szesnaście lat chłopak. Zauważam kilka późniejszych dat, niektórych pochowano tu w latach dziewięćdziesiątych minionego wieku - widać ich życzeniem było pozostanie w swoim rodzinnym miejscu.

W takim miejscu przypominam sobie książki Andrzeja Stasiuka - osadzone w realiach Wschodniej Europy i Bałkanów nostalgiczne opowieści o minionych wydarzeniach i o nieustannym upływie czasu. O zapomnianej Europie, czyli miejscu, w którym teraz się znajduję. Odnajduję średniowieczny kamień nagrobny, tak zwany stećak , będący najlepszym dowodem długiej historii tego miejsca.

Największe wrażenie sprawia jednak ogarniający wszystko bluszcz. Wydaje się, że niepodzielnie panuje we wiosce, otacza i umacnia zabudowania, wychodzi przez okna, zsuwa się z dachów. To właśnie bujna roślinność tych wzniesień zapewnia równowagę środowiska, a jej korzenie zapewniają utrzymanie w jednym kawałku rozgrzanych i kruszących się wapieni. Wchodzę do kilku pomieszczeń - wnętrza są surowe, jakby niedokończone. Gdzieniegdzie pozostałości łóżek, zawalone stoły. Wśród dzikiej roślinności znajduje się cała masa drzew figowych. Wchodzę w wąską boczną uliczkę, z ciekawości otwieram drzwi niewielkiej zagrody - jest pusta, czysta, wypełniona suchą i pożółkłą pozostałością traw. Gdzieniegdzie odnajduję porozrzucane noże, ledwo rozpoznawalne potłuczone talerze, miski i inne dziwactwa. Większość domostw jest pozamykanych, łuszcząca się farba drzwi i okiennic nadaje im wyjątkowy charakter. Wygląda jakby ktoś wyniósł się stąd w trakcie swoich codziennych prac: porozrzucane miski, stare krzesła, pożółkła chorwacka flaga. Wraz z odejściem ostatniego mieszkańca czas jakby się tu zatrzymał. W końcu docieram do zabytkowych murów z wieżą obronną. Cóż, kiedyś to pewnie była wieża, gdy wzniesiono ją w celach obronnych przeciw częstym najazdom tureckim. Dzisiaj wszystko jest tu ruiną. Ruiną tym lepszą, że kontrastującą z mozaiką pożółkłych wzgórz, bieli okolicznych miasteczek, lazurowego morza i dalekich, widocznych na horyzoncie, wysp. Raj dla fotografa. Odnajduję miejsce z folderów turystycznych: kamienne domy pozbawione dachów stojące nad samym wzgórzem; kilkaset metrów niżej zabudowania dzisiejszej, wypełnionej turystami Podacy.

Po kilku dniach, gdy ponownie odwiedziłem to miejsce, na samej górze stoku odnajduję samochód. Po chwili, z przyległej kamiennej chaty wychodzi do mnie jego właścicielka i tłumaczy, że domek jest na wynajem. Jest bardzo stary, ale dokładnie odnowiony i może pomieścić do ośmiu osób. Właścicielka zostawia wynajmującym klucze, tak więc do ich dyspozycji pozostaje cały dom. I cała wioska, dodaje po chwili... Schodząc w dół mijają mnie dwa samochody wjeżdżające za moją rozmówczynią w kierunku wynajmowanego domku, a ich rejestracje rozpoczynają się od polskiej flagi i liter KR...

Zobacz też w serwisie kolumber.pl:

100 kadrów z Centralnej Dalmacji Dalmacja - feeria barw, magia zapachów Dubrownik - o jeden port za daleko

TEKST I ZDJĘCIA: TOMASZ ANKUDOWICZ

STRONA AUTORA: www.tomxx.net