Wieki Kanion Kolorado

Indianie znali go od tysiącleci. Biali ludzie po raz pierwszy zeszli na jego dno dopiero trzy wieki temu. Dzisiaj nad krawędzią Wielkiego Kanionu staje co roku ok. 5 mln turystów. Większość z nich jednak podziwia ten cud natury tylko z góry - do dna dochodzą tylko nieliczni.

Wieki Kanion Kolorado

Indianie znali go od tysiącleci. Biali ludzie po raz pierwszy zeszli na jego dno dopiero trzy wieki temu. Dzisiaj nad krawędzią Wielkiego Kanionu staje co roku ok. 5 mln turystów. Większość z nich jednak podziwia ten cud natury tylko z góry - do dna dochodzą tylko nieliczni.

"Stan Wielkiego Kanionu"

Amerykanie są z niego dumni. Mieszkańcy Arizony - stanu, na którego terenie znajduje się Wielki Kanion - uczynili z niego swoisty symbol i na tablicach rejestracyjnych samochodów mają wypisane: "Stan Wielkiego Kanionu". Niewątpliwie jest on ogromnie spektakularny, jednak pamiętajmy, że nie najgłębszy, bo pod tym względem pierwszeństwo ma kanion Colca w Peru, którego pierwszymi eksploratorami byli 20 lat temu polscy kajakarze. Średnia głębokość Wielkiego Kanionu wynosi 1750 metrów (maksymalnie - 1829 m), zaś szerokość dochodzi nawet do 30 km. Tak naprawdę nie jest to jeden wąwóz - do liczącego 446 km długości głównego kanionu, czyli tego, którym płynie rzeka Kolorado, dołącza kilka innych. Żadna fotografia ani żaden opis nie są w stanie oddać ogromu tego, co stworzyła tutaj natura. To prawda, że Wielki Kanion nigdy nie wygląda tak samo. Słońce i cienie chmur powodują, że barwy ziemi ciągle się zmieniają - od czerni i brązu po błękit i mocną czerwień.

Rzeka Kolorado

Z krawędzi Wielkiego Kanionu rzeka Kolorado wygląda jak zielona wstążka. Na dole okazuje się, że jest szeroka i ma wartki nurt tworzący liczne bystrza i wiry. Choć dzisiaj spływy po niej (pontonami lub tradycyjnymi łodziami) to już typowa komercja (trzeba je rezerwować nawet z kilkuletnim wyprzedzeniem), nadal jednak stanowią swego rodzaju wyzwanie. Od źródeł na zboczach Gór Skalistych do ujścia do Oceanu Spokojnego w Zatoce Kalifornijskiej rzeka liczy 2333 km. To ona oraz warunki atmosferyczne (wiatr, opady) od milionów lat rzeźbią arizońskie skały. Najpierw erozji uległy najbardziej miękkie wapienie, w następnej kolejności rozmywane były leżące niżej starsze piaskowce, aż wreszcie woda dotarła do granitów i łupków krystalicznych, które stanowią dno kanionu. Najgłębsze warstwy odsłonięte przez rzekę pochodzą z ery prekambryjskiej i mają ok. 2 mld lat! Jednak rzeźbienie kanionu jeszcze się nie skończyło. Badania dowodzą, że nadal się on pogłębia, choć nie jest to zawrotne tempo - zaledwie 15,24 metra na milion lat.

Pierwsi mieszkańcy kanionu

Znalezione w tutejszych jaskiniach malowidła naskalne, naczynia i figurki świadczą o tym, że ludzie żyli w kanionie już dwa tysiące lat p.n.e., a może jeszcze dawniej. Pierwszymi Europejczykami, którzy dotarli w te rejony, byli w 1540 roku hiszpańscy żołnierze, którymi dowodził kapitan Garcia Lopez de Cardenas. Przyciągnęła ich tutaj nadzieja na znalezienie złota, ale że szlachetnego kruszcu nie było, zrezygnowano ze schodzenia na dno wąwozu. Dokonał tego dopiero w 1776 roku hiszpański misjonarz - franciszkanin Tomas Garces. 80 lat później zorganizowano ekspedycję, której celem było spłynięcie nurtem Kolorado, ale pechowo łódź została zniszczona jeszcze przed rozpoczęciem eskapady. Sukcesem zakończyła się dopiero wyprawa Johna Wesleya Powella, jednorękiego, żądnego przygód weterana wojny secesyjnej, który wraz z kilkoma kompanami w 1869 roku spłynął kanionem na czterech łodziach.

Park narodowy

Opisy Powella zwróciły oczy świata na to nieznane do tej pory miejsce, choć początkowo było to zainteresowanie głównie ekonomiczne, związane z występującymi tu złożami miedzi i azbestu. Rozwój turystyki nastąpił dopiero na początku XX wieku - w 1901 roku do południowej krawędzi kanionu doprowadzono linię kolejową i wybudowano pierwszy - istniejący do tej pory - hotel El Tovar. W 1903 roku pojawił się nad kanionem ówczesny prezydent USA Teodor Roosevelt, który wkrótce ustanowił tutaj rezerwat. Zauroczony miejscem prezydent przekonywał: "Zostawcie go takim, jaki jest. Niczego w nim nie możecie ulepszyć. Całe stulecia na niego pracowały, a człowiek może to jedynie zepsuć". Wzięto to sobie do serca - jeszcze przed II wojną światową kanion stał się parkiem narodowym, zaś w roku 1979 został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Niestety, oddana do użytku w 1963 roku zapora Glen Canyon na rzece Kolorado (już poza parkiem narodowym) naruszyła równowagę ekologiczną regionu, w tym także Wielkiego Kanionu.

Centra turystyczne Wielkiego Kanionu

Centra turystyczne na południowej i północnej krawędzi Wielkiego Kanionu dzieli w prostej linii (jak się tu mówi, "lotem kruka") dystans ok. 16 km. Aby z jednej krawędzi na drugą przejechać autem trzeba pokonać... 354 kilometry. Problemem komunikacji przez Wielki Kanion jest brak mostu - jedyny przejezdny dla samochodów wybudowano w 1929 r. w pobliżu rancza Lees Ferry (kanion ma tam tylko 122 m szerokości). Jeśli wolimy z jednej strony na drugą po prostu przejść - skrót przez dno kanionu to spacer dwu-trzydniowy.

Krawędź południowa

Krawędź południowa kanionu jest zdecydowanie liczniej odwiedzana. Łatwiej tu dojechać, a infrastruktura czekająca na gości udowadnia, że turystka to prawdziwy przemysł. Nie bez znaczenia są warunki klimatyczne sprawiające, że jest to teren dostępny przez cały rok. Główną atrakcję stanowią punkty widokowe, z których każdy ma nazwę, np. Hopi czy Yavapai View. Niemal wszyscy odwiedzają Desert View z charakterystyczną wieżą wyglądającą jak średniowieczny zabytek. To oczywiście tylko stylizacja, bo obiekt powstał zaledwie 70 lat temu i poza tym, że za opłatą 25 centów można wejść na szczyt wieży, tak naprawdę jest to po prostu sklep.

Odwiedzającym południową krawędź kanionu polecam też kino IMAX, w którym można obejrzeć doskonały, stwarzający iluzję trójwymiarowości film - oczywiście o Wielkim Kanionie. W pobliżu jest też lądowisko helikopterów, którymi można polatać we wnętrzu wąwozu.

Krawędź północna

Na północnej krawędzi jest inaczej - bardziej dziko i zielono. Tutejszy płaskowyż leży o 500 m wyżej niż południowy brzeg, co znajduje odbicie w klimacie i bujniejszej roślinności. Duże opady śniegu powodują, że od listopada do maja jest to obszar zamknięty. Osobiście uważam północną stronę kanionu za ciekawszą, właśnie dlatego, że jest mniej skomercjalizowana. Także tu mamy punkty widokowe i fantastyczne formacje skalne, takie jak Anielskie Okno, Świątynia Wisznu czy Świątynia Isis. Egzotyczne nazwy to zasługa studentki religioznawstwa Clarence Dutton, która w 1881 r. napisała pierwsze studium na temat tego miejsca. A co do religii, to warto wiedzieć, że w tak zwanym Little Colorado według Indian Hopi znajduje się sipapu - otwór, przez który przyszli na świat pierwsi ludzie.

Wyprawa w głąb kanionu

Większość turystów ogranicza się do oglądania Wielkiego Kanionu z góry. Nie da się jednak w pełni zrozumieć potęgi natury, która stworzyła to dzieło, bez zejścia do jego głębi. Dotarcie do rzeki nie jest bynajmniej relaksową wycieczką. W lokalnych informatorach poleca się zaplanowanie w dole przynajmniej jednego noclegu - wymaga to jednak załatwienia zezwolenia, co w szczycie sezonu nie jest wcale takie proste. Poza tym moi towarzysze wcale nie wykazują entuzjazmu dla tego typu eskapady. W rezultacie nie mam wyboru - muszę zejść i wrócić na górę w ciągu jednego dnia.

Wędrówka szlakiem South Kaibab Trail

Dostępne na każdym kroku broszury informacyjne ostrzegają, że zejście na dół kanionu to coś zupełnie innego niż zwykła górska wycieczka. Przede wszystkim zaczyna się nie od wchodzenia, ale od schodzenia, dzięki czemu od razu mamy przeciążone stawy kolanowe, tym bardziej że startujemy z największym obciążeniem. Jeśli tego samego dnia wracamy - wspinaczka pod górę wypada w największym upale, kiedy jesteśmy już mocno zmęczeni. Trzeba zakładać, że droga pod górę zajmie nam dwa razy więcej czasu niż w dół. Według większości przewodników zejście trwa zwykle cztery-pięć godzin, podejście osiem-dziesięć, choć, jak wynika z moich doświadczeń , dość sprawna osoba może zrobić tę trasę w całości w siedem-osiem godzin. Na pewno trzeba mieć zapas wody (przed wyjściem warto dowiedzieć się, gdzie na pewno można liczyć na jej "dotankowanie". Woda w strumieniach nie nadaje się do picia). Konieczne są dobre górskie buty, a latem - nakrycie głowy. Co roku zdarzają się w kanionie wypadki śmiertelne, a sytuacji, w których niezbędne jest niesienie pomocy, odnotowuje się ok. 400. Akcje ratunkowe w tych warunkach terenowych są trudne, czasochłonne i dość kosztowne - rachunek za wykorzystanie helikoptera wynosi 2 tys. dolarów.

Wychylam głowę z namiotu wcześnie rano - o wpół do czwartej. Jest jeszcze ciemno, gdy kursujący po terenie parku tzw. shuttle bus dowozi mnie do początku szlaku. Zimny poranek zmusił mnie do założenia swetra, który potem w ciągu upalnego dnia będzie już zupełnie zbędny. W plecaku mam trochę prowiantu i kilka butelek wody - najbliższe źródło jest dopiero na dnie. Jestem już sporo pod krawędzią, gdy zaczyna wschodzić słońce. Barwy skał zmieniają się jak w kalejdoskopie. Jest zupełnie pusto. Wyprzedzam jedynie grupkę Niemców fotografujących się przy wielkich, kwitnących agawach i już przy samym dnie ustępuję drogi turystom wjeżdżającym pod górę na mułach.

Bogata fauna

Pozornie wydaje się, że kanion to tylko skały, ale tak naprawdę w tych surowych skałach toczy się aktywne życie. W Wielkim Kanionie żyje 287 gatunków ptaków, 88 gatunków ssaków, 50 gatunków gadów... Na szczęście nie spotykam pumy nazywanej tutaj lwem górskim, przed którą ostrzegają liczne tablice, żałuję za to, że nie mogę dojrzeć kondora kalifornijskiego, który swoją drogą też nie jest zbyt przyjacielski (potrafi zniszczyć namiot czy porwać pozostawione rzeczy). Za to towarzyszą mi liczne wiewiórki oraz jeleniowate wapiti, które przy jednym ze strumieni stoją dosłownie metr ode mnie, wcale niespeszone obecnością człowieka. Oprócz nich występują tu jeszcze m.in.: niedźwiedzie brunatne, kozice, kojoty i ursony, czyli inaczej igłozwierze (nie mylić z jeżozwierzami).

Przez większość wijącej się serpentynami drogi wcale nie widać rzeki. Moment, kiedy wreszcie się wyłania, to duże przeżycie. Przerzucone są przez nią dwa wiszące mosty. Pierwszy z nich wybudowano w 1928 r., drugi, tzw. Srebrny Most, to już dużo młodsza konstrukcja - z 1960 r. Zegarek wskazuje ósmą. Moczę nogi w rzece - woda jest lodowata, doskonale pobudza krążenie. Wzdłuż delty potoku Bright Angel dochodzę do Phantom Ranch - to właśnie na tym ranczu nocują zwykle turyści. W dole kanionu nie ma na szczęście hoteli ani sklepów, a jedyny środek transportu to grzbiety mułów.

Powrót szlakiem Brigt Angel Trail

Żałuję, że nie mogę zostać na dnie kanionu dłużej i nie mam szans na dotarcie do wodospadów Havasu czy Mooney. Nazwa tych drugich upamiętnia pechowego poszukiwacza złota, który pod koniec XIX wieku trzy dni wisiał na zahaczonej linie, aż w końcu runął w przepaść.

Szlak, którym zeszłam w dół (South Kaibab Trail), na długości 11 km pokonywał różnicę poziomów wynoszącą 1437 metrów. Teraz czeka mnie kolejne 15 km trochę mniej stromym szlakiem Brigt Angel Trail. Ruszam dziarsko, ale wkrótce moja kondycja słabnie. Co jakiś czas spotykam kogoś idącego w kierunku rzeki - wymieniamy grzecznościowe "hi!".

Plateau Point

Gdzieś w połowie drogi robię odbicie w bok od głównego szlaku i idę jeszcze na tzw. Plateau Point - moim zdaniem najlepszy punkt widokowy z widoczną w dole rzeką. Dookoła tylko pustynia i pełno kaktusów, zwłaszcza opuncji, których owoce można jeść albo robić z nich galaretki, natomiast miąższ z mięsistych liści przydaje się do oczyszczania wody oraz do wyrobu kosmetyków.

Indiański Ogród

Przy tzw. Indiańskim Ogrodzie (tak naprawdę to zarośla stanowiące oazę zieleni) robię przerwę na lunch, który stanowią zabrane kanapki. Nie jestem już sama - dociera tu wielu turystów traktujących to miejsce jako cel krótkiej wersji wycieczki w głąb kanionu. Dla wielu z nich powrót na górę to prawdziwa droga przez mękę. Ja także mam powoli dosyć.

Najgorszy upał

Najgorszy jest upał, przed którym nie ma się gdzie skryć (40 st. Celsjusza to tutaj latem norma). Widzę, jak rangersi (strażnicy parku) ratują zemdlonego Japończyka, a przy Trzymilowym Schronisku (jak nazwa wskazuje położonym od krawędzi w odległości trzech mil, tj. prawie 4,8 km) dzielę się resztkami swojej wody z ledwo żywymi Amerykanami (i tak się dziwię jak w niewygodnych sandałach przeszli owe trzy mile). Ostatnia godzina wspinaczki i wreszcie - krawędź, bar, zimne napoje. Ból mięśni odczuję dopiero następnego dnia, ale i tak stwierdzę, że warto było!