Z chmury pyłu wyłonił się solidnej konstrukcji stary brytyjski bedford przerobiony na autobus, z metalową budą z tyłu i wąskimi siedzeniami, pomalowany na żółto i niebiesko. Gdy się zatrzymał, doskoczyło do niego kilku miejscowych, wdrapując się na dach i podając sobie bagaże. Przestawiali walizki i worki z fasolą, butle z gazem, kartonowe pudełka, układając je tak, by wszystko zmieścić. Po kilkudziesięciu minutach kierowca zaczął się bawić klaksonem, wygrywając na nim przeróżne melodie - sygnał, by ruszać. Usadowiłem się na ostatnim siedzeniu, między walizkami i beczącymi owcami, z nogami na workach z fasolą.
W północnym Sudanie nie ma dróg. Jedzie się między skałami po piasku, czasem po kamieniach, najczęściej po śladach poprzednich pojazdów. Na pierwszym biegu, mozolnie wspinając się pod górę i pędząc po dziurach. Kierowca co chwilę robił przerwy, by dolewać wody do gotującej się chłodnicy.
Boli mnie brzuch i głowa, na przemian. Jakbym miał żyletki w mózgu, tnące za każdym razem, gdy wjeżdżaliśmy w dziurę. Kilka razy zatrzymywaliśmy się na jedzenie i modlitwę - nic nie jadłem, ale modliłem się żarliwie.
Nie udało mi się zasnąć. Mijaliśmy zagrody, domy na tle piaskowej ziemi, jedne ładnie pomalowane, inne odrapane. Kobiety w kolorowych jaskrawych sukniach i chustach odprowadzały pannę młodą. Miała zasłoniętą twarz, ale one nie. Patrząc na ich uśmiechnięte twarze, przez chwilę zapomniałem o bólu. Czasem wiało, sypiąc gęstym pyłem duszącym jak dym. Aż zatykało w płucach. Przed północą zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze na gorzką herbatę z miętą. Kucharz gotował coś w nędznych garnkach przy dźwięku generatora prądu. W migających w jego rytm żarówkach, słysząc odgłosy zabawy po drugiej stronie rzeki, doczekałem Nowego Roku.
Czułem się jak po dobrym sylwestrze, z tą różnicą, że nie wypiłem ani kropli alkoholu. Było coraz zimniej, zachodziło słońce, wzmagał się wiatr. Przegapiłem święta, ale w świetle jednej małej żarówki, rozświetlającej kabinę niczym pierwsza gwiazdka, było coś z bożonarodzeniowego nastroju. Z tyłu beczące owce i czarni goście w turbanach owinięci w koce, palący papierosy, niczym trzej królowie z kadzidłem. Noc i tylko ryk ciężarówki na pustyni. Podróżowałem z Węgrami. Obok zarośniętego, brodatego Ambrusza siedziała Żuża, która przygarnęła na kolana zziębnięte maleństwo, owijając je kocem. Takie nasze małe Betlejem na kółkach. Wtedy dopiero poczułem święta.
Więcej tekstów Jarka Sępka znajdziesz na sempeck.pl