Kiedy brał roczny bezpłatny urlop w biurze architektonicznym w Toronto, szef kiwał głową: - Mogę ci dać i pięć lat urlopu, ale wiem, że nie wrócisz. Nie wierzył, ale to szef miał rację. Roman Chmiel z rodziną do Hongkongu przyjechał na rok, pobyt przedłużył do półtora i został 14 lat. Z Polski wyjechał z żoną i kilkumiesięcznym synem niedługo po ukończeniu architektury na Politechnice Krakowskiej w 1979 r. Pierwszy przystanek: Uniwersytet Ahmadu Bello w Zarii w północnej Nigerii. Po dwóch i pół roku musieli jednak wyjechać, bo syn ciągle chorował. Do Polski, do stanu wojennego nie zdecydowali się wracać. Dostali wizę do Stanów Zjednoczonych (gdzie rodacy dziwili się, że chce pracować w zawodzie i grymasi zamiast wziąć pracę w fabryce), a potem do Kanady. Po dziesięciu latach dostał propozycję pracy w Hongkongu - w SRT International Design Group jest jednym z trzech dyrektorów. Żona, też architektka, pomaga mu w pracy, 27-letni syn Piotr kończy medycynę w Nowym Jorku i rozgląda się za rezydenturą (w Nowym Jorku, Chicago albo Toronto), młodszy syn, 22-letni Krzysztof - rozpocznie magisterskie studia z fizjoterapii na Uniwersytecie w Leeds. Spotykamy się w biurze w Sha Tin położonym tuż nad historyczną wsią Pai Tau zachowaną pomiędzy drapaczami chmur. W Hongkongu mieszka na stałe 120 Polaków. Mówi Pan "dom", myśli "Kanada". Roman Chmiel uśmiecha się z lekkim zakłopotaniem: - Tak. Można by się rozdwoić Ciągle myślę o sobie jako o Polaku, moje dzieci też jak się przedstawiają mówią, że są polskiego pochodzenia, obaj dobrze mówią po polsku, w domu mówimy po polsku, trochę po angielsku, trochę nawet po chińsku. Żyjemy w dużej globalnej wiosce. Trzy-cztery razy w roku jestem w Kanadzie, w sumie średnio spędzam tam ok. 9 tygodni. Moja firma ma tam swoje przedstawicielstwo, więc jeżdżę tam służbowo. Jak przez te 14 lat zmienił się Hongkong? - I zmienił się, i nie zmienił. Politycznie niewiele się zmieniło. Były obawy, że po przyłączeniu do Chin wszystko ulegnie zmianie, ale poza zmianą flagi brytyjskiej na chińską niewiele się zmieniło. Zmienił się może poziom życia. Jesteśmy bardzo blisko chińskich ośrodków przemysłowych - Donguan, Shenzhen - i niestety dostajemy od nich bardzo dużą dozę nieświeżego powietrza. Dzisiejszą wspaniałą pogodę i niebieskie niebo zawdzięczamy wiatrowi z południa. Hongkong zawsze był pełen życia, pełen wigoru, ciekawej architektury i urbanistyki. 99 proc. Hongkongu wygląda tak, jak pani widzi za oknem - pokazuje zielone wzgórze ze świątynią dziesięciu tysięcy posągów Buddy i kilkoma postawionymi nielegalnie kilkadziesiąt lat temu domami. - Tylko 1 proc. lądu nadaje się do zabudowy. Central czy Kowloon to tereny płaskie, całkowicie zajęte przez budynki. Można powiedzieć, że architektura w Hongkongu przesuwa się od gór i wchodzi do morza. Zabiera tereny wodzie i oddaje miastu. Może to nie jest tańsze, ale lądu pod zabudowę brakuje. Wszędzie coś się buduje. - Kiedyś jak ktoś rok nie był na wyspie centralnej czy w Tsim Sha Tsui mógł nie poznać miejsca. Kiedy przeniesiono lotnisko na wyspę Lantau, zmieniły się założenia wysokościowe na wyspie Hongkong i zaczęły powstawać budynki od 50 pięter w górę. W Wan Chai podjęto projekt renowacji budynków z lat 30. i 50., ale deweloperzy woleliby je wyburzyć i postawić doś wysokiego. W Wan Chai najlepiej widać jak te nowe szklane budynki wdzierają się pomiędzy stare i obdrapane. - Właśnie taki jest Hongkong. Ten mix to jego cecha charakterystyczna. O, proszę, najnowsze ceny nieruchmości - 200 do 250 mln HK dol. za 180 m kw. To są kosmiczne ceny! Projektowaliśmy dom dla klienta, nowobogackiego z Chin, przy One Peak Rd. 400-metrowa działka kosztowała go 300 mln HK dol. (ok. 100 mln zł), za dom wolnostojący wypełniający całą działkę zapłacił kolejne 200 mln. No dobrze, ale przeciętni pracownicy biur z Hongkongu nie mieszkają w takich domach. - Mieszkają w bardzo małych mieszkaniach. 100 m kw to już jest luksus. Przeciętna trzyosobowa rodzina mieszka na 55-60 m kw. Dlaczego jednak Hongkong, a nie Toronto, gdzie mieszkał Pan 10 lat, gdzie wychowały się dzieci? - Uwielbiam swój zawód i dlatego jestem w Hongkongu. W Chinach jest zapotrzebowanie na absolutnie wszystko. Nigdzie indziej nie buduje się na taką skalę. Teraz projektujemy osiedle w Daiawan koło Shenzhen na 180 ha ziemi, 5 mln m kw. powierzchni użytkowej, które będzie skończone w 2012 r. - Chmiel pokazuje projekt z wieżowcami do 55 pięter, biurowcami, budynkami mieszkalnymi od luksusowych willi, przez szeregowce po 33-piętrowe apartamentowce, kanałami przepływającymi przez miasto, szkołami, przedszkolami - To całościowe projektowanie miasta na 30-35 tys. ludzi. Shenzhen jest już tak nasycone, że miasto zaczyna się rozwijać w kierunku wschodnim. To drugi projekt naszej pracowni o mniej więcej takiej samej skali. Kto będzie mieszkał w tym mieście? - Ci, którzy będą sobie mogli na to pozwolić. Metr kw będzie kosztował od 4,5 tys. juanów do 12 tys. juanów. To będzie młoda generacja Chińczyków, którzy pracują w takich biurach jak my w Chinach, kierownictwo średniego szczebla, które zarabia od 15 tys. juanów albo lepiej: para, która ma podwójne dochody. A ten projekt? - pytam o centrum handlowe wyglądające jak żywcem przeniesione z Europy. - W strefie bezcłowej w Tjianjin próbujemy stworzyć włoskie miasteczko - takie są oczekiwania klienta na centrum handlowe z markami takimi jak Dior, Gucci, Louis Vuitton. Będą w nim nie tylko sklepy, ale i bary, retauracje, lokale nocne. Cel: skończyć przed olimpiadą. Tu, proszę - Chmiel pokazuje kolejną planszę - klasyczny pasaż podobny do galerii w Mediolanie. Mieliśmy również projekty w stylu weneckim Z tych projektów nie byliśmy zadowoleni, bo nie dają możliwości rozwoju. Udało nam się namówić dewelopera na jedną restaurację w stylu nowoczesnym w całym tym kompleksie - ze szkła, aluminium i stali. Chmiel wzdycha: - Przyjeżdżając tu miałem nadzieję, że postudiuję trochę architekturę chińską, ale niestety tak się nie stało. W ciągu tych 14 lat nie zrobiliśmy ani jednego projektu chińskiego, a jak robiliśmy próby, to Chińczycy dawali nam do zrozumienia, że woleliby coś w stylistyce śródziemnomorskiej. Chińczykom się wydaje, że architektura chińska jest archaiczna i nadaje się tylko do kompleksów świątynnych, a to zupełnie błędne. Studiowałem architekturę z Zhouzhuang, tzw. chińskiej Wenecji i wiem, że z tego chińska architektura mogłaby czerpać. Jak często bywa Pan w Polsce? - Regularnie, co najmniej raz w roku. Bardzo lubię jeździć do Polski. W Dębicy mieszka moja mama, moja siostra, większa część mojej rodziny, kuzyni, znajomi. Teraz trzy tygodnie byliśmy w Polsce - na Suwalszczyźnie, w Warszawie, Zakopanem Trzy tygodnie? Jak się Panu udało dostać tak długi urlop? - Nie było łatwo. Zwykle urlopy bierzemy krótkie 3-, 4-dniowe albo wyjeżdżamy na weekendy. Jeździmy na Bali, ostatnio byliśmy na Borneo. Na te kilka dni wyłączamy się zupełnie, nie bierzemy komórek. Dwa tygodnie to maksimum, co możemy dostać, ale udało mi się wynegocjować trzy. Wyjazd na trzy tygodnie powoduje zamarcie jednego elementu w biurze i wszystkiego, co z nim związane. Potem to odrabiamy. Ten pęd nie męczy? - Nie ma czasu, żeby o tym myśleć. Trzeba bardzo szybko podejmować decyzje. Czy to męczy? Na pewno. Hongkong jest miastem ciasnym, klaustrofobicznym, ale jest też miastem otwartym, jeśli się wie, gdzie pojechać. Może być jak wyspa Robinsona Cruzoe. Z domu mamy 20 minut jazdy pociągiem w góry. Bierze Pan pod uwagę powrót do Polski? - Na emeryturze. Nie mówię, że na stałe. Może Dębica, może Kraków, a może zupełnie gdzieś na wsi. Producent sera na Suwalszczyznie mówił nam ostatnio, że brakuje tam nauczycieli angielskiego i że bardzo dobre płacą. "Proszę panią" - mówił do mojej żony - "tutaj można naprawdę dobrze zarobić!". Czemu nie?