Chinka w Kalkucie

Dana, pół Chinka, pół Bengalka zabiera mnie na wycieczkę, po niegdyś największym Chinatown na świecie. Tylko że nigdzie nie widać Chińczyków

- Lalbazaar - krótko instruuje kierowcę 23-letnia Dana Roy (to tylko zbieżność nazwisk z Sunayaną), córka znanych w Kalkucie i Bombaju twórców angielskiego teatru Red Curtain, sama aktorka i producentka.

W taksówce do Chinatown wprowadza mnie w zawiłości historii swojej rodziny: - Dziadek pochodził z rodziny handlarzy, z miejscowości Namsun, w kantońskich, południowych Chinach. Jego ojciec wysyłał synów w do Hongkongu i do Kalkuty, żeby tam zajmowali się interesami. Mój dziadek trafił do Kalkuty. I tu się ożenił. To znaczy ponownie się ożenił.

Wziął sobie drugą żonę?

- No tak. Chińskie rodziny były poligamiczne i dziadek miał jedną żonę w Namsun, to moja babcia, i drugą w Kalkucie - też Chinkę, ale która mówiła po bengalsku. Kiedy wybuchła wojna Japończycy przejęli nasz dom i babcia musiała uciekać. Z trzema córkami statkiem popłynęły do Hongkongu, a stamtąd do Kalkuty. Wreszcie cała rodzina była w komplecie.

To znaczy dziadek, dwie żony i ich dzieci?

- W sumie dziesięcioro dzieci. Moja mama dorastała w przekonaniu, że każdy ma dwie matki.

Wysiadamy przy Bowbazaar. Dana: - Najlepiej tu przyjść rano. Koło godz. 6 czy 7 przychodzę tu na chińskie śniadanie. Teraz już jest pusto.

Pusto to nie najlepsze określenie - mnóstwo śmieci, obierków, kawałków owoców i warzyw. W powietrzu czuć, jak to wszystko się rozkłada. Kiedyś mieszkało tu 20 tys. Chińczyków, zostało może ze 2 tys.

Dana: - Nie bardzo lubię tu przychodzić o tej porze. Wszędzie na świecie Chinatowns wyglądają jak stworzone dla turystów. Tu jest inaczej. W Kalkucie Chińczycy dość dobrze zintegrowali się z Hindusami. Moje pokolenie nie mówi już po chińsku, ale w hindi. Moje pokolenie, ale nie ja. Moim pierwszym językiem był angielski. Dana mieszka w kosmopolitycznej dzielnicy zamieszkałej przez klasę średnią. Tutaj bywa tylko po jedzenie i w czasie chińskich świąt. Biednie tu. Ludzie śpią rozłożeni na straganach, na progach domów, na chodnikach, chociaż to dopiero południe. - Po chińsku potrafię powiedzieć "Wesołych Świąt", i tyle. Z przyjaciółmi rozmawiam po angielsku.

Dana nie ma za wiele czasu, bo musi kupić stroje i dekoracje do sztuki, którą właśnie przygotowują - "Proof" Davida Auburne'a. Tym razem wyjątkowo reżyseruje tata, a mama projektuje scenografię. To mama Katy, jest bardziej znana jako reżyserka. Przy tej sztuce pracują całą rodziną - Dana jest aktorką i producentką, a brat zajmuje się oświetleniem. - Trochę mamy problem, bo trudno konkurować z Gwyneth Paltrow i Anthonym Hopkinsem i ich wersją filmową. Nasza sztuka będzie inna. Umieścimy ją w Kalkucie, w bengalskim otoczeniu, główny bohater będzie profesorem w Presidency College, jego córka rezygnuje z pracy, żeby się nim zaopiekować.

Odwiedzamy po drodze trzy chińskie świątynie, z których jedna została zamieniona na nielegalną knajpę z klubem nocnym, ale Dana rozmawia już tylko o teatrze. Z resztą w tej chińskiej dzielnicy, jak zapowiadała Dana, Chińczyków spotkałyśmy trzech w pierwszej świątyni, na ulicy mijałyśmy dwie Chinki, i jednego Chińczyka. W dzielnicy mieszkają też muzułmanie i hindusi.

- Nie będę tu ci wszystkiego opowiadać. Chodzi o to, że nie chcemy dawać na końcu jasnej odpowiedzi, kto napisał sztukę. Jeśli połowa widowni wyjdzie z przekonaniem, że to dziewczyna napisała sztukę, a połowa, że jednak ojciec, nasz cel będzie osiągnięty. W Kalkucie liczy się adda - dyskusja. Ludzie wykłócają się o najróżniejsze rzeczy. Czasem głupoty, czasem rzeczy ważne. Każdy z rękawa wyciąga mnóstwo argumentów na potwierdzenie swojej tezy. Siedzą w kawiarni i aż czasem się chce powiedzieć: Weź już nie pleć bzdur, tylko zajmij się herbatą. To też jeden z argumentów :-) To właśnie adda. Na koniec każdy idzie w swoją stronę, często zupełnie nieprzekonany do strony drugiej.

Więcej o: