Spotykamy się przed godz. 10, śniadanie na stole - gotowane jajka, sery, wędliny. Po urządzonym w kolonialnym stylu salonie przechadza się dobrze odżywiona polska Kicia, która po świecie jeździ z austriackim paszportem.
Polaków w Bombaju można policzyć na palcach. Konsulat nie zorganizował nawet dla nich okręgu wyborczego podczas ostatnich wyborów.
44-letni Marek Dziki i jego 40-letnia żona Marzena z córkami Olą i Gabrysią przeprowadzili się do Bombaju rok temu w sierpniu. Mieszkają w pięknym 400-metrowym mieszkaniu położonym tuż przy słynnej Bramie Indii - Gateway of India - w Colabie. Tu mieszkają dyplomaci, prezesi zagranicznych firm. W okolicy są klimatyzowane, znaczy bardziej zwesternizowane kafejki, Radio Club, hotel Taj, w którym na spotkania umawiają się hinduskie elity i aspirująca do nich klasa średnia.
Marek Dziki, z wykształcenia lekarz, który zawsze chciał zostać psychologiem albo ginekologiem, doktorat robił z padaczki ekspe, a od 15 lat pracuje dla niemieckiej firmy farmaceutycznej Merck. W 2001 r. był prezesem w Wiedniu, potem na dziesięć miesięcy oddelegowano go do Frankfurtu.
Marzenia Dzika: - Decyzję o przeprowadzce do Indii podjęliśmy nie będąc nigdy w Indiach. Po nudnych Niemczech wszędzie bym była w stanie pojechać.
Marek Dziki w bombajskim oddziale Mercku objął funkcję dyrektora zarządzającego: - Przyjechaliśmy w sierpniu, w porze monsunu, w najgorszej możliwej porze roku. Tu jak leje to przez trzy miesiące.
Marzena Dziki: - Po pół roku zna się wszystkich ekspatów. Większość spotkań odbywa się albo w Taju, albo w Hiltonie. W ciągu trzech-czterech miesięcy poznaliśmy tu więcej ludzi niż przez trzy-cztery lata w Europie. I wszyscy rozmawiają o służbie.
Właśnie - "służba" - mruczę pod nosem, bo jednak ciągle razi mnie to, że wchodzę do kogoś do domu, a tam "służąca" śpi obok sofy na podłodze.
Marek Dziki: - Już nawet w angielskim nie używa się słowa "servant", a tu ciągle ono funkcjonuje. I służbę traktuje się jak służbę sto lat temu w Anglii.
Macie samochód z kierowcą?
Marek Dziki: - Ja mam swój samochód, rodzina ma swój. Z jednej strony fajnie mieć swojego kierowcę, ale z drugiej strony to wkurzające. Każde wyjście trzeba zaplanować. Kierowca może w zasadzie być pod drzwiami 24 godziny na dobę - Hindusi nie mają z tym problemu. My jednak mamy wpojone poszanowanie czyjegoś czasu i nasz kierowca czeka u siebie w domu.
Marzena Dziki: - Samej nie da się tu jeździć. Naprawdę w wielu miejscach mogłabym jeździć, ale nie w Bombaju. Tu nawet nie ma, gdzie samochodu zostawić, nie ma parkingów. Do brudnej taksówki też nie bardzo wsiąść jak się odstawi na przyjęcie. Trzeba się było do wielu rzeczy przyzwyczaić. Jestem żoną i matką dzieciom. Raz w tygodniu lubię zrobić zakupy od papieru toaletowego po szynkę parmeńską. Tu nie da się tego załatwić w jednym miejscu. Trzeba wiedzieć, gdzie pojechać po różne rzeczy, a nad sklepami nie ma szyldów. Tu wołowinę, tu kiełbasę, która też nie zawsze odpowiada standardom. Wchodzę, powącham i wychodzę. Nie mówię, że idę na zakupy, tylko - na polowanie.
Marek Dziki: - Ciężko kawę do ekspresu kupić. Ludzie tu więcej herbaty piją. Kawę przywożę z Niemiec.
Marzena Dziki się śmieje: - Każdy na granicy mówi, że nie ma w walizce jedzonka, ale pełno tam smakołyków. Ale dobrą kuchnię tu mamy. Nasza Weronika gotuje jedzenie indyjskie, ale robi też najlepsze pierogi ruskie na świecie i placki ziemniaczane.
Tak się żyje ekspatom w Bombaju.
Marek Dziki: - Ja niewiele wiem o życiu ekspatów. W firmie mam 1,5 tys. osób i jestem jedynym nie-Hindusem. W każdym kraju większość czasu spędzam w rozjazdach.
Marzena Dziki: - Przyjeżdża, zostawia koszule do prania, bierze świeże i wyjeżdża.
Marek Dziki: - Dzisiaj lecę do Szwajcarii, potem do Singapuru. Hindusów bardzo sobie chwalę.
Marzena Dziki: - Ale trzeba zauważyć, że jak się zaprasza rodziny hiunduskie, to kobiety siadają osobno, mężczyźni osobno. I muszę przyznać, że nie zawsze potrafię nawiązać z nimi kontakt. Ty, w pracy - mówi do męża - masz do czynienia z energicznymi kobietami, z prawdziwymi pistoletami.
Marek Dziki: - Singiel, 36 lat - jak w Europie.
Marzena Dziki: - Ubierają się, jak to one mówią, Western style. Ja spotykam takie kobiety jak ja - "przy mężu".
Dla biznesu Bombaj to świetne miejsce.
Marek Dziki: - Mam trochę wrażenie déj? vu. Tu jest jak w Polsce na początku lat 90. Młodym podwajają się zarobki co dwa-trzy lata. Ja miałem zupełnie tak samo, kiedy zaczynałem w Warszawie. Tam pracowali młodzi ludzie. Miałem 36 lat i byłem jednym z najstarszych, ludzi motywowały nie tylko pieniądze, ale też np. kursy MBA. W Austrii średnia wieku podskoczyła do 55 lat - tam żadne kursy nie wchodziły w grę. Tutaj znowu jestem "back to the roots". Ludzie chcą coś zmienić w swoim życiu.
I jak się pracuje?
Marek Dziki: - Są doskonali w pojedynkę, ale nie potrafią pracować w projektach, myśleć globalnie.
Marzena Dziki: - Trzeba wszystko pokazać palcem. Jak leje się woda i poproszę, żeby wytrzeć, to Weronika wyciera pod spodem, ale nie zatka źródła wycieku - pokazuje na cieknący klimatyzator.
Marek Dziki: - Wracając do biznesu. Bombaj to absolutnie "right time and place". Tu gospodarka może iść tylko w górę. I wzrost nie jest taki jak w Europie, 5-6 proc., ale 25 czy 40. I przez następne 7-8 lat dalej tak będzie. A tu ogóle nie ma tu polskich firm. Niemieckich jest sporo 3-4 razy w tygodniu przyjeżdża po kilkaset osób. Angela Merkel przyjeżdża z trzydziestoma największymi prezesami. Niemcy są tu ekstremalnie prężni. Polska ma pewnie inne priorytety - Rosja, Ukraina, Niemcy. Indie mają produkcję jedną z najtańszych na świecie, To kolebka IT i przemysłu chemicznego, ale żeby to wchodzić to już jest za późno. Badania kliniczne tu są szybkie i tanie, jest bardzo dużo tzw. na?ve patients, ludzi, którzy się nigdy nie leczyli. Na nich badania zawsze wychodzą. Przyszłość biznesu jest w Azji. Za dziesięć lat to Azja będzie dyktować warunki Europie. Teraz mówimy o 250-300 milionach middle class, indyjskiej klasy średniej, ludzi, którzy mają pieniądze do wydania. I co dwa lata liczba tych ludzi się podwaja.
Znacie inne polskie rodziny w Bombaju?
Marzena: - Jeszcze do niedawna byliśmy tu jedyną 100-procentowo polską rodziną. Teraz, słyszałam, jest jeszcze jedna. Pan Lachoń z konsulatu od 20 lat tu mieszka, ma żonę Hinduskę, są państwo Kaszubowie w Juhu, jedna pani, która ma męża Hindusa. Razem z obsługą konsulatu będzie ze 20 osób.
Jak długo tu jeszcze zostaniecie?
Wzruszają ramionami. Marek Dziki: - Ludzie często o to pytają. Nie wiem. "A kiedy będziesz wiedział?" - dopytują. Pewnie na trzy miesiące przed przeprowadzką.
Marzena Dziki: - Znajomi planują coś na lata, budują domy. My żyjemy od walizki do walizki. To trochę jak narkotyk - ciągle nowe wrażenia, co będzie za cztery lata? Oduczyliśmy się planowania na szeroką skalę, bo cokolwiek sobie zaplanowaliśmy to się nie udawało.
Marek Dziki: - W nowym miejscu najważniejsze jest mieszkanie, potem lekarz, dentysta, ginekolog, gdzie co kupić. Po roku przychodzi stabilizacja. Jak przeprowadzamy się do nowego miejsca znajomi się ekscytują, jak my sobie poradzimy. No jak - normalnie. Każdy dom jest inny, każdy dom to nowe wyzwanie. To odmładza małżeństwo. Siedzi się całe noce przy jednej butelce wina, czy więcej...
Marzena Dziki: - Przy drugiej już wszystko idzie łatwiej Myślę, że to w pewien sposób jednoczy naszą rodzinę. Trafiamy nagle w kompletnie nowe miejsce i mamy tylko siebie.
Marek Dziki: - Jestem bardzo dumny z dziewczynek, że się tak łatwo adaptują do nowych miejsc. Mógłbym tu zostać kolejne siedem lat. A potem Chcielibyśmy zobaczyć Chiny, Japonię. Mnie przeraża perspektywa spędzenia kolejnych 20 lat w Polsce. Tyle jest nowych miejsc.