Maria Kiesner, malarka*

Serce zostało w Nowym Jorku. Spędziłam tam miesiąc w pamiętnym 2001 r., w pięć dni po naszym przylocie terroryści zaatakowali WTC i nic już nie było takie samo...

Miasto pokazało nam inną twarz. Przez kilka dni nikt nigdzie nie pędził, ujrzeliśmy nowojorczyków w szczególnych stanach emocjonalnych - zadumy, bezradności, złości, smutku... A dzień przed zamachem z tarasu widokowego WTC spoglądaliśmy na rozciągający się po horyzont dywan ze świateł i wydawało nam się, że mieszkańcy tej wspaniałej krainy to wielcy szczęściarze. Nie nasyciłam się tym miastem i muszę tam wrócić.

Ciekawe jest to, że...

choć w Nowym Jorku istnieje mnóstwo wspaniałych muzeów, wciąż powstają nowe. Mogłabym chodzić po nich całym dniami. Obserwując debaty na temat muzeów w Polsce, marzę, żeby powstało u nas choć jedno tak niezwykłe jak te, które odwiedziłam w Ameryce: wszystkie kolekcje były doskonale skomponowane, ciekawie pokazane, a architektura po mistrzowsku współgrała z dziełami sztuki.

Niezapomniany dzień miał miejsce...

w zeszłym roku w Budapeszcie. 20 sierpnia obchodzi się tam święto narodowe związane z osobą św. Stefana, pierwszego króla i twórcy państwa węgierskiego (zmarł 15 sierpnia 1038 r.). W katedrze jego imienia odprawiana jest uroczysta msza św., a po niej wyrusza procesja z relikwiami. Miasto zamyka centrum dla samochodów, ulice zamieniają się w deptaki. Do późnych godzin wieczornych budapeszteńczycy zapełniają skwery, parki, ulice - czekają na pokaz fajerwerków, który rozpoczyna się o godz. 21 nad Dunajem i trwa 30 minut. Tego akurat dnia miasto nawiedziło tornado, mieszkańcy i turyści przeżyli prawdziwy dramat. W ciągu paru chwil zerwała się ogromna wichura, zaczął padać ostry deszcz, a Dunaj pełen małych i dużych łódek wzburzył się tak bardzo, że niemal wystąpił z brzegów. Na wodzie i lądzie zapanował trudny do wyobrażenia chaos. Most, z którego miano odpalać fajerwerki, był zamknięty dla pieszych, nie wiedziałyśmy, jak dotrzeć do hotelu. Wracałyśmy, brodząc po kostki w wodzie, przedzierając się przez zwalone drzewa i zrujnowane kawiarniane ogródki. Łączność była zerwana, nasze komórki doszczętnie zamokły, rodziny w Polsce umierały z niepokoju. Z wiadomości dowiedziałyśmy się, że w Dunaju zginęły dwie osoby. Miasto wyglądało straszliwie. Zrozumiałam wtedy, jak potężną siłą jest przyroda i jak niewiele znaczą wobec niej zdobycze cywilizacji.

Dojechałam tam...

samochodem z dwoma przyjaciółkami. Przez całą drogę do Budapesztu gadałyśmy i śpiewałyśmy, aż na koniec ochrypłyśmy. Spałyśmy, gdzie popadło, i bardzo nam się ta wolność podobała. Choć nie była to wyprawa odległa czy egzotyczna, zyskała miano kultowej podróży.

Najlepsze wakacje spędziłam...

z całą rodziną w Chorwacji. W lipcu 2000 r. wynajęliśmy wspaniale położony ogromny dom przemiłego architekta w miejscowości Omiś niedaleko Riwiery Makarskiej. Mieliśmy za plecami wielkie, szare góry, a przed nami wspaniałe, niebieskie morze. Schodziło się doń niezwykle długimi, bajecznie ukwieconymi schodami. Ogromnym tarasem zawładnęła moja 15-osobowa rodzina. Podczas podróży ulokowana w czterech samochodach, w sumie stanowiła całkiem "silną grupę pod wezwaniem", o bardzo włoskim temperamencie. Wspólne posiłki, plażowanie i wyprawy wzdłuż wybrzeża miały wiele uroku. Nigdy więcej nie udało nam się takiej wyprawy powtórzyć, choć co roku snuję takie plany.

W Polsce lubię.

wszystko oprócz bannerów reklamowych na budynkach zasłaniających fasady i rytmy okien.

Podróżuję zawsze z...

aparatem, przewodnikami i mapami, no i z samochodem.

Mój ulubiony hotel...

to wspaniale położony kemping we Florencji, królujący nad dachami miasta. Poranna kawa smakuje wybornie, kiedy patrzy się na kopułę Bruneleschiego wieńczącą katedrę Santa Maria del Fiore.

Niebo w gębie poczułam w...

malutkiej tawernie w greckim porcie Pylos, gdzie w maju tego roku oddaliśmy się prawdziwie greckiej biesiadzie - liczba i różnorodność potraw wielokrotnie przewyższała liczbę i możliwości biesiadników. Peloponez przemierzaliśmy zgraną paczką pod kierownictwem Karola, studenta architektury przebywającego w Atenach na stypendium Erasmusa. Był niezrównanym przewodnikiem i gospodarzem.

Na wyprawę zawsze zabieram.

przyjaciół, którzy nie jadą na wakacje pospać.

Nigdy więcej nie powrócę...

na Białoruś. W 1999 r. spędziłam tam dwa tygodnie na plenerze i były to prawdziwie smutne dni. Mieszkańcy wsi, w której malowaliśmy, okazywali nam wyjątkową nieufność. Ja malowałam temperą jajową i przez wiele godzin poszukiwałam jajek u gospodarzy - nikt nie miał kur albo nie chciał pomóc obcym. A turysta z aparatem traktowany jest tam jak szpion.

Wkrótce będę w drodze...

na Śląsk - chciałabym wreszcie przestać mylić Śląsk z Zagłębiem, no i spróbować modrej kapusty i w Bieszczady, by zobaczyć prawdziwą jesień, bez warszawskich zasolonych drzew przeznaczonych do wycięcia.

Wymarzony cel podróży:

Japonia, dawne republiki radzieckie.

*Maria Kiesner jest absolwentką warszawskiej ASP (2002 r., pracownia Jarosława Modzelewskiego), mieszka i maluje na warszawskiej Pradze. Tematy jej obrazów to przede wszystkim architektura i współczesne weduty. W tym roku w warszawskiej galerii Milano miała wystawę "Warszawa". Obecnie pracuje nad cyklem przedstawiającym ikony architektury PRL-u. Jej obrazy można oglądać na:

www.inzynierska.pl/kiesner

Więcej o: