Przewodnik po Lwowie obowiązkowo prowadzi na stare miasto, prospekt Swobody z operą i pomnikiem Adama Mickiewicza, Łyczaków i Wysoki Zamek. Jeśli ktoś ma więcej czasu, spaceruje dalej, w okolice uniwersytetu z cerkwią św. Jura i parkiem Iwana Franki, na najstarszy w mieście fragment Zamarstynowa ze Starym Rynkiem i żydowski niegdyś Kleparów czy wreszcie do parku Kilińskiego. Wszędzie, gdziekolwiek się udamy, między drzewami i w perspektywie ulic będą migać czerwone tramwaje.
Mają szczęście ci, którzy w czasie pierwszej wizyty w grodzie nad Pełtwią wysiedli w słoneczne południe z pociągu (lub z marszrutki) pod pięknym lwowskim dworcem kolejowym, a potem ruszyli do centrum tramwajem. Wizytę we Lwowie zaczynamy właśnie w ten sposób. Patrząc na sylwetkę pojazdu, można podejrzewać, że pamięta czasy Wesołej Lwowskiej Fali. A jednak wagony są dużo młodsze, sprowadzono je ponoć z Bratysławy, gdzie jeździły w latach 70. Staruszka bileterka w kwiecistym fartuchu zbiera po pół hrywny i wciska do rąk kwitki oderwane z rolki papieru, który chyba po kilkakroć trafiał na przemiał.
- Gdzie jedziemy?
- Ulica Halicka.
- Halicka? A wiecie gdzie wysiąść?
Skręcamy obok strzelistego kościoła św. Elżbiety wzorowanego na gotyckich katedrach i powolutku zagłębiamy się w wąskie, pokryte przedwojennym brukiem, do szaleństwa zielone ulice. Wylewająca się z zaułków roślinność przywodzi na myśl południowe miasta. Wokół wyłącznie stare kamienice. Przecinamy kolejne kwartały, tramwaj kluczy wokół wzgórza cytadeli. Ależ wolno się toczymy! Teraz delikatnie pod górkę, i znowu w dół, niewiele szybciej. Jest trochę jak w Krakowie na Podgórzu, ale tu przedwojenna zabudowa zdaje się nie mieć końca. Za oknem samochody: albo wiekowe wołgi i moskwicze, albo przeciwnie - mercedesy i bmw. Pasażerki (starsze panie) patrzą na nasze plecaki. Pytanie: dokąd jedziemy? powtarza się jeszcze parę razy.
Wysiadamy przy placu Bernardyńskim, a "dziewiątka" jedzie dalej. Zrobi pętlę, przecinając stare miasto i stary Lwów, wróci pod kościół św. Elżbiety, i na dworzec. Po drodze można zobaczyć niemal wszystkie najwspanialsze zabytki.
Następny dzień zaczynamy od typowo turystycznej trasy - "dwójką" dojeżdżamy w pobliże Cmentarza Łyczakowskiego. Tu, mijając groby Goszczyńskiego, Zapolskiej, Banacha i Konopnickiej, kierujemy się do panteonu Orląt Lwowskich. Nad nami monumentalne figury lwów i mauzoleum (niestety, z tyłu na wzgórzach wyrastają nowe bloki). Nie wracamy do głównych wrót, bo w dolince pod cmentarnym wzgórzem widać bramę, a za nią pętlę tramwajową. Schodzimy, ale tu czeka nas niespodzianka - brama jest zamknięta. I oto niespodziewana pomoc - idzie kondukt żałobny. Ktoś otwiera bramę od zewnątrz i wkracza kolumna ludzi. Na czele uroczystym, defiladowym krokiem idzie mężczyzna, niosąc przyczepione na kawałku płótna medale i odznaczenia. Symbole czerwonoarmijskie: gwiazda, sierp, młot. Przekradamy się na zewnątrz. Stąd widok na Cmentarz Orląt pozwala docenić skalę założenia. Z tyłu dolinki, za nami, górują olbrzymie drzewa parku Pohulanka. Wsiadamy do czerwono-niebieskiej (i tu reklamy coraz częściej wypierają tradycyjny kolor) "siódemki".
Jest jeszcze bardzo wcześnie. Tramwaj powoli przecina centrum. Kluczymy powolutku pod Wysokim Zamkiem, potem obok opery. Domy wokół robią się niższe, uboższe. Po prawej stronie mur, a za nim (jak czytamy w przewodniku) Cmentarz Janowski, gdzie chowano głównie lwowską biedotę. Do pętli jeszcze dwa przystanki, ale wysiadamy i wchodzimy na drugą lwowską nekropolię. Wrażenie niesamowite, szczególnie w zestawieniu z przestronnym, przypominającym park Cmentarzem Łyczakowskim. Mur cmentarny miejscami się sypie i przewraca, wprost na nagrobki. Główna alejka zaraz zanika i trzeba się z wysiłkiem przeciskać między nagrobkami. Przestrzeni jest niewiele, a każdy wolny skrawek wypełnia bujna, sięgająca po pas pachnąca roślinność: macierzanka, pokrzywy, maliny. Kamiennych pomników niewiele, za to dużo grobów bezimiennych. Na większości napisy ukraińskie i rosyjskie, ale są i polskie, głównie z lat powojennych. Trudno się tu nie pogubić, ale patrzymy, jak jakaś pani sprawnie lawiruje w tym labiryncie. Ponoć w dalszej części cmentarza znajdują się starsze nagrobki - kwatery Strzelców Siczowych oraz zrujnowana i zupełnie zapomniana kwatera polskich żołnierzy poległych w latach 1918-20. Obok, do drugiej wojny światowej znajdował się cmentarz żydowski - dziś jest pomnik ofiar Holocaustu.
Docieramy do pętli "siódemki". W prawo pod górę, niemal zanikając w piachu, odchodzą od niej na pół zrujnowane tory. Wydaje się, że nic tędy nie przejedzie, ale wyraźnie widać przewody trakcji tramwajowej. Zapuszczamy się w zakurzoną uliczkę z kocich łbów. Po lewej stronie dziwny budynek błyska, jakby puszczał do nas lustrzane zajączki. Wokół gruz i śmiecie, zapach kurzu. Nagle wyrasta przed nami wieżyczka ze strażnikiem - idziemy obok więzienia.
Na pół zardzewiały tor idzie dalej, mija więzienie po prawej stronie i nieoczekiwanie docieramy na placyk pod stromym wzniesieniem. Wokół hale, magazyny, warsztaty, stare tramwaje z wymontowanymi siedzeniami i bez dachów, wysłużone, pokraczne kamazy i ułożone jedne na drugich skorodowane podkłady. W hangarze pod dachem bardzo stary pojazd szynowy. Kilka osób leniwie ze sobą rozmawia, nie zwracając na nas uwagi. Zaglądamy, tu i tam, zwiedzamy teren. Wśród zieleni fragmenty starego wyrobiska i białe skały.
Zaczepiony przez nas człowiek jest zdziwiony pytaniem, ale potem się śmieje: - Co tu było? Nie wiem. A pojazdy, które widzicie, dojeżdżają tu z pętli na dole. Nie wierzycie? Jak postawicie butelkę, to się przekonacie. To jak? Postawicie? - i już zmierza do hangaru.
Z przewodnika dowiadujemy się, że ta dziwna okolica ma tragiczną historię. Tu, gdzie teraz jest pętla "siódemki" i więzienie, był hitlerowski obóz koncentracyjny. Z pobliskiej stacji wywożono do Bełżca lwowskich Żydów, ale wiele osób zginęło też w wąwozie u stóp Kortumowej Góry, wzgórza, pod którym się znajdujemy. Tor także powstał na potrzeby obozu. Później działał tu przez jakiś czas infiltracyjny obóz NKWD dla polskich i ukraińskich działaczy niepodległościowych.
Wracamy do centrum, spacerując jeszcze po starej dzielnicy żydowskiej, także dziś pełnej handlarzy.
Następnego dnia najpierw Wysoki Zamek, a potem przez stację kolejową Podzamcze dochodzimy na ulicę Chmielnickiego. Dziś też chcemy pojechać tramwajem do jakieś peryferyjnej dzielnicy. "Szóstka", która dociera tu od strony dworca, zmierza docelowo ku starym przedmieściom: do Zamarstynowa i Zniesienia. Siadamy na ławce obok przystanku i przeglądamy reprint wydanego w 1925 r. "Przewodnika po Lwowie" Mieczysława Orłowicza. Kościół po lewej stronie to barokowy św. Marcina, z drugiej strony stoją budynki rzeźni i słynnej niegdyś w całym kraju fabryki wódek Baczewskiego. A potem czytamy o Zamarstynowie: "Nie cieszy się dobrą opinją, gdyż najchętniej mieszkają tu indywidua, mające we Lwowie zabroniony pobyt". Zniesienie też ma "nie o wiele lepszy charakter". Starszy mężczyzna, siedzący na sąsiedniej ławeczce przygląda się nam ciekawie: - Zabłądziliście?
Ciężko się rozmawia, ale w końcu tłumaczymy nasze plany.
- Po co będziecie jechać? Lepiej napijcie się ze mną piwa albo wódki. Mam tu całe piętro w kamienicy przy torach. Zapraszam.
Grzecznie odmawiamy, a przy okazji pytamy starszego pana o jego lwowskie wspomnienia.
- Pan lwowiak?
- Tak.
- Całe życie we Lwowie?
- Nie, dwa lata. Ja Gucuł z Zakarpacia. Chodźcie się napić, jest okazja, mój syn ma nowego mercedesa.
- Hucuł? A syn mieszka we Lwowie czy na Zakarpaciu?
- Nie, on w Doniecku. Ja mu tego mercedesa kupiłem.
Wreszcie podjeżdża "szóstka". Urywamy się "Gucułowi" i wjeżdżamy w starą, częściowo przemysłową dzielnicę. W okolicach pętli stare, obtłuczone jedno- i dwupiętrowe domy, jakieś przedwojenne zakłady, krzywe chodniki i kocie łby. I przeróżne zapachy. Najpierw nieprzyjemny, obok nowiutkiego, pięknego boiska piłkarskiego, a potem intensywny zapach kawy z małej fabryczki. Ulice puściutkie, po 80 latach zmian niewiele, ale już przynajmniej nie ma żadnych "indywiduuów". Na jednym z piętrowych budynków schodząca farba ukazuje napis: "Narzędzia, Artykuł...". Idziemy tą starą dzielnicą aż do pobliskiej pętli "czwórki" i "piątki".
Ostatniego dnia jeszcze jedna podróż, tym razem "dwójką", która z eleganckiego Łyczakowa jedzie do wytwornej dzielnicy Nowy Świat. Najpierw pętla łyczakowska wśród niskich domków. Pod drzewami mały bar z gigantyczną wagą, gdzie panie w fartuchach podają klientom smażoną rybę, oczywiście pod wódkę. Drzewa przy pętli to już rubieże parku Bartosza Głowackiego (dziś Łyczakowskiego) - w nim na postumencie z góry kamieni bohater spod Racławic wstępuje na zdobyczną armatę. Chwila marszu i wychodzimy wprost nad nieckę historycznego stadionu lwowskiego Sokoła. Wokół korony obiektu kilkadziesiąt kasztanowców (niestety, szrotówek kasztanowcowiaczek i tu niszczy drzewa). Wracamy na pętlę i wsiadamy do "dwójki".
Po poprzednich odwiedzinach w intrygujących, ale zapuszczonych rejonach miasta, nagle znajdujemy się w innym, rzeczywiście "nowym świecie". Szerokie aleje, wokół rząd eleganckich kamienic i wille, na ogół o prostych kształtach (niczym w Warszawie na Starym Żoliborzu albo Starym Mokotowie). Aleje z obu stron ocienione przez olbrzymie, dostojne drzewa, o dziwnych liściach. Czyżby platany jak w Paryżu? Tramwaj skręca obok domu stylizowanego na zameczek. Kto w tej okolicy nie mieszkał! Tam generał Józef Haller, tu sportowa rodzina Kucharów - ojciec i sześciu synów związanych z legendarną Pogonią Lwów, ówdzie zmarły przed trzema laty marszałek Sejmu Aleksander Małachowski.
Podobno po wojnie mieszkali tu partyjni funkcjonariusze wysokiego szczebla i wojskowi. Pętla jest ocieniona, obok małe drewniane budyneczki. Za pięć hrywien jemy w ogródku czanachy (tłusta potrawa z fasoli, mięsa i ziemniaków, ni to gulasz, ni zupa) i popijamy piwo Lvivskie. Gdzieś z tyłu słychać szum drogi szybkiego ruchu i pociągi. Podchodzimy do torów, nieomal potykając się o wystające z ziemi zwierzęce kości, a potem wspinamy na kruszejący wiadukt. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i nagle z zieleni wychyla się zespół budynków. Kolejne dziwne miejsce - olbrzymi kompleks Kulparkowa, starego lwowskiego domu dla obłąkanych. Wchodzimy do szpitalnego parku. Wokół większe i mniejsze pawilony, w środku uwagę zwraca nieco przysadzista wieża. Orłowicz pisał, że koszt budowanego od 1875 r. i wzorowanego na szpitalu w Getyndze zakładu wyniósł 5 mln koron: "W 1906 roku było tu 2388 chorych, z czego 346 zmarło, 246 wypuszczono jako uleczonych".
Cmentarze, szpitale, więzienie, fabryki - czar peryferii. Uff, dość wrażeń. Wracamy eleganckimi ulicami, już na piechotę.
Gdy ostatniego dnia ruszamy pod dworzec, aby złapać marszrutkę do Medyki, pod Cytadelą pałąk "trójki" nagle wędruje w dół. Przez chwilę nie pojedziemy. Pani w fartuchu i kwiecistej sukience zbiera po pół hrywny i uspokaja: - Zaraz naprawią.
- Pójdziemy, i tak powinniśmy się przesiąść w "jedynkę".
Jak podają w przewodniku "Lwów" (wyd. Rewasz 2006) Przemysław Włodek i Adam Kulewski, konne tramwaje na lwowskich ulicach pojawiły się w 1880 r., elektryczne - 14 lat później. Sieć tramwajowa nie zmieniła się zbytnio od czasów przedwojennych. Niektóre linie wydłużono, ale schemat na przedwojennych planach jest bardzo podobny do dzisiejszego. A plany były poważne. Projektowano nawet tramwaj podziemny, koncepcję zarzucono na początku lat 90., gdy upadał ZSRR.
W ostatnich latach podjęto remonty torowisk. Pojazdy omijają plac Halicki, remontowano trasę przez Rynek. Co kilka miesięcy wyłączane są kolejne odcinki (aktualnie pomiędzy operą a dworcem), więc część tras może być akurat zmieniona. Do Euro 2012 ma być wyremontowana cała infrastruktura lwowskich tramwajów.