Gdyby Winnetou dobrze pognał swego karosza, znalazłby się w królestwie miśnieńskiej porcelany. A gdyby solidnie napiął łuk, udałoby mu się ugodzić jelenia przy myśliwskim zamku Moritzburg.
Rodzinna miejscowość Karola Maya Radebeul właściwie przylega do Drezna. Aby dotrzeć do tego miasta, trzeba prawą stroną Łaby (Elby) kierować się na Miśnię (Meissen). Nie ma wielkich tablic, które informowałyby o domu popularnego niemieckiego pisarza, dlatego już w Radebeul trzeba zwracać uwagę na niewielkie brązowe tabliczki kierujące w lewo do uliczki Karola Maya.
May to pisarz niezwykły. Jeden z najchętniej czytywanych autorów świata, tłumaczony na 25 języków, a równocześnie nieoszczędzany przez krytyków. Za kradzieże popełnione w wieku młodzieńczym trafił do więzienia. Łącznie spędził za kratkami osiem lat. Z nudów pisał książki o Dzikim Zachodzie, o którym w rzeczywistości nie miał zielonego pojęcia. Powieści swe pisał w pierwszej osobie, kreując się mimo nieznacznej postury na siłacza o niesamowitym uderzeniu, dlatego Apacze nadali mu rzekomo imię "Grzmiąca Pięść" - "Old Shatterhand". Amerykę May odwiedził dopiero w wieku lat 66, u szczytu sławy. Zresztą także w życiu prywatnym May nigdy nie przyznał się, że wszystkie przygody zmyślił.
Drugą postacią, którą stworzył May na kartach swych powieści, był Kara Ben Nemsi. Taki przydomek przyjął, przeżywając rzekome przygody na Wschodzie, na którym zresztą też nigdy nie był.
Poza nieustraszonego bohatera wielokrotnie wpędzała go w tarapaty, bowiem chętnych do przeżywania podobnych przygód u jego boku nie brakowało - tymczasem "Old Shatterhand" nie tylko nie znał języków, ale też i na koniu nie czuł się najpewniej, a co dopiero na wielbłądzie.
Villa Shatterhand znajduje się naprzeciw wejścia do ogrodu im. Karola Maya. Pisarz kupił ją za pieniądze zarobione w więzieniu dzięki swym powieściom. W niej opisywał "swe" kolejne przygody, a natchnienia szukał, spacerując po ogrodzie.
Od innych domów ten wyróżnia się dziś jedynie wysoko umieszczonym złotym napisem Villa Shatterhand. Cząstka Dzikiego Zachodu, jednakże bez prerii i skał, otwiera się za willą. Ogród, wśród krzaków i drzew ukryte postaci Indian, obok wigwam, totemy, wóz, jakim po kontynencie przemieszczali się osadnicy.
Centralnym punktem indiańskiego muzeum jest Villa Barnett - traperska chata zbudowana z bali. Pomieszczenie na lewo to pokój trapera - kominek, ławy, wypchany niedźwiedź, łby bizona i jeleni. W gablotach głównej sali znajdują się stroje, trofea, narzędzia i przedmioty codziennego użytku Indian różnych szczepów. Nie brakuje też skalpów. Uwagę przykuwa największa z gablot, w której na tle prerii umieszczono indiańską rodzinę, są też pojedyncze figury wojowników.
Muzeum jest prywatne. - Należy do potomków Karola Maya? - zagaduję pilnującego pracownika. - Nie, w roku 1925 utworzyli je sympatycy pisarza. Zgromadzili tu blisko 1,5 tys. eksponatów. Natomiast w roku 1985 udostępniono zwiedzającym też jego willę.
Idziemy do Villi Shatterhand. - Czy są jakieś przewodniki, informatory po polsku? - pytam. - Nie. Polacy przyjeżdżają tu rzadko - słyszę w odpowiedzi.
Salę gościnną oraz bibliotekę, w której autor przyjmował gości, chroni przed zwiedzającymi szyba. Bez szyby na- tomiast można oglądać pracownię pisarza - biurko z krzesłem, szafkę. - Jak on mógł tak pisać? Bez komputera? Nawet maszyny do pisania nie miał - półżartem dziwi się mój 11-letni syn Maciek.
Na dole przy wyjściu żegna nas sklepik z pamiątkami. Można tam kupić książki Maya, ale tylko po niemiecku, plakaty i kasety z filmami o Winnetou, książkę o tym, jak powstawały te filmy, a także filmową biografię Leksa Barkera, australijskiego aktora, który na ekranie odtwarzał Old Shatterhanda, czyli niejako Karola Maya.
Przez Coswig udajemy się do Miśni. Końcowy odcinek drogi wzdłuż Łaby wiedzie piękną doliną. Miasto nie sprawia jednak już takiego samego wrażenia jak 23 lata temu, kiedy dojechałem tu na rowerze składaku. Górujący nad miastem zamek Albrechtsburg był ubogim dodatkiem do skromnego NRD-owskiego miasta. Przez pustawe ulice przeterkotał jakiś trabant albo wartburg, a wieczorem po ciemnym zabytkowym placu katedralnym hasały tylko koty. Dziś spacerują lub podjeżdżają autami goście drogich hoteli.
Z poziomu zamku rozpościera się widok na rzekę i drugą część miasta, też zbudowaną na pagórkach. Fasada katedry jest w trakcie remontu, toteż do budowli wchodzi się od tyłu, przez krużganek. Budowę tej romańskiej katedry rozpoczęto na początku XI wieku, rozbudowano w XIII wieku już w stylu gotyckim. Nie ma specjalnie bogatego wnętrza, acz smakosze sztuki znajdą dla siebie wiele cennych obrazów i rzeźb.
W zamku z kolei na szczególną uwagę zasługuje sala bankietowa. Całe sklepienie pokryte jest wzorami i malowidłami. Dodatkowo ozdabiają ją kolorowe posągi.
Kocie łby, bramy, czerwone dachy, między którymi wiją się wąskie uliczki utworzone przez odrestaurowane i ukwiecone domki - po latach zaniedbania także miśnieńskie zaułki zbliżyły się swoim charakterem do rejonu Alzacji, Bawarii czy Harzu. Na Markt Platz obok kościoła Marii Panny, w którym wisi kurant wykonany z 37 porcelanowych dzwonków, znajduje się jeden z urokliwszych budynków miasta - tonąca w kwiatach stara winiarnia wykonana z muru pruskiego.
Miśnia to jednak przede wszystkim porcelana. Wynalazł ją na początku XVIII wieku czeladnik aptekarski Johan Friedrich Bottger. Początkowo, aby lepiej strzec tajemnicy, wytwarzano ją na zamku Albrechtsburg, od 1865 roku w Porzellan Manufaktur przy Talstrasse, gdzie teraz znajduje się muzeum (trzy tysiące figurek), sklep z naczyniami i wyrobami (najdroższa wypatrzona przez nas figurka - cesarz chiński wys. około 40 cm za 23 077 marek). W Porzellan Manufaktur można też zobaczyć, jak powstają wyroby. Seans trwa pół godziny. Najpierw kilkuminutowy film o wyrobie masy porcelanowej składającej się z kaolinu, wydobywanego nieopodal Miśni, skalenia i kwarcu. Potem zajęcia praktyczne.
Niewielka salka. Głównym bohaterem jest młody formierz. Nogą porusza kamienne koło garncarskie. Na gipsową formę nakłada miękką glinkę, która w trakcie obracania się przemienia się w dzwonek. Z innych form wychodzą figurki.
Drugi etap to praca już tylko ręczna. Kawałki miękkiej glinki zamieniają się w rękach plastyczki w jednolite płatki, które nakładane na siebie tworzą kwiatki. Uzupełniają je listki z formy. - Jak długo trzeba pracować, aby nabrać takiej wprawy - pytam plastyczkę Sonię Michel. - Ja pracuję tu 20 lat. Po osiem godzin dziennie. Ale najpierw normalnie w fabryce.
Miśnieńska fabryka porcelany zatrudnia dziś 1,6 tys. pracowników, z czego około 800 osób zajmuje się ręcznym malowaniem. W następnym pomieszczeniu plastyczka cienkim pędzelkiem maluje talerzyki, które potem będą wypalane. Ostatni etap to malowanie na glazurze.
Szesnaście kilometrów od Miśni, na północ od Drezna, znajduje się miejscowość Moritzburg. Słynie z pięknego barokowego zamku myśliwskiego, z trzech stron otoczonego wodą. Także i on rzadko odwiedzany jest przez Polaków, toteż można otrzymać informację po angielsku, francusku, włosku czy nawet hiszpańsku, ale nie po polsku.
W holu wejściowym stoi karoca z 1770 roku. Wyposażenie sal to przede wszystkim barokowe meble, obrazy, kryształowe żyrandole i oczywiście myśliwskie trofea. Obowiązuje bezwzględny zakaz fotografowania czy filmowania.
- Bilard? Już wtedy grali? - dziwi się syn na widok ogromnego stołu pokrytego zielonym suknem z charakterystycznymi otworami na bile. Istotnie, napis głosi, że to sala bilardowa, a mebel pochodzi z roku 1730. Największe wrażenie robi jednak ogromna sala jadalna, której białe ściany zdobią poroża jeleni. Liczę je. - Siedemdziesiąt jeden - wyręcza mnie pracownica muzeum. - Najcięższe waży 19,8 kg.
Sala ta jest końcowym elementem zwiedzania moritzburskiego zamku. Dzięki zbudowanej w latach 90. autostradzie z Drezna do Zgorzelca na kolację zdążamy do domu, do Wrocławia.