Oczywiście jeździłam z koncertami (bo dla przyjemności podróżowałam rzadko). Byłam w najpiękniejszych miejscach, jakie można sobie wyobrazić - Rio de Janeiro, San Francisco, Paryż, Rzym, Urugwaj, Chile, Japonia... Ale zawsze moim domem była Warszawa, w której się urodziłam i wychowałam, i do niej wracałam. Ale pierwszym miejscem, które opuszczałam ze łzami w oczach, była Australia. Było to w 1969 r., w czwartej dekadzie moich podróży.
Zakochałam się w tym kraju od pierwszej minuty. Podróż tam trwała wówczas ok. 30 godz., z przesiadkami. Samolot wylądował w Perth w środku nocy, niemal na wodzie (tak blisko oceanu biegł pas!). Gdy schodziłam ze skrzypcami po schodkach, otoczył mnie zapach ciepłego, słonego oceanu i kwitnących słodko drzew - jacarandy i frangipani. No i to rozgwieżdżone niebo! Tylu gwiazd nie widzi się na żadnym innym firmamencie! Byłam oczarowana. Idę więc przez lotnisko (wtedy nie było przecież żadnych autobusów czy rękawów), a naprzeciwko mnie wychodzi rozpromieniona ekipa - z kamerą i olbrzymim bukietem kwiatów (były to tzw. rajskie ptaki). Zaraz zaprosili mnie na herbatę i namówili na udzielenie wywiadów dla telewizji... Nie zdążyłam jeszcze położyć smyczka na strunie, a już mnie zaakceptowali.
Zakochałam się w tym kraju - dałam wtedy 37 koncertów i odjeżdżając, tylko dlatego głośno nie płakałam, bo miałam już następny australijski kontrakt w kieszeni. Gdy wróciłam do Polski, mówiłam tylko o Australii. To była miłość odwzajemniona.
Bardzo spodobało mi się także w RPA, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, by tam zostać czy zamieszkać [Wanda Wiłkomirska mieszka na stałe w Sydney].
W Australii wszystko jest na opak - nawet nów zaczyna się z drugiej strony, słońce i księżyc wędrują w drugą stronę, cień również. Trzeba się do tego przyzwyczaić.
W Sydney, choć jest dużym miastem, nie ma tłoku, nikt się nie przepycha, a mieszkańców nie denerwują kwestie, na które nie mają wpływu (np. spóźniający się pociąg). Wszyscy uprawiają sport i nikt się nie dziwi osobom, które się gimnastykują choćby na trawniku. Panuje szalony luz, swoboda ubioru, ludzie nie gapią się jedni na drugich, nie krytykują.
Było ich mnóstwo. W młodości wiele chodziłam po górach, później z mężem dużo pływaliśmy - najpierw składakiem po Zalewie Zegrzyńskim, a potem żaglówką po Mazurach, w których tak się rozmiłowaliśmy, że kupiliśmy w Praniu drewnianą chałupę. Przyjeżdżały tam do nas gromady przyjaciół - aktorzy, dziennikarze, muzycy (nie zapomnę tych wieczorów pod lipą, gdy Wojciech Siemion recytował, a ja grałam). Gdy urządzaliśmy urodziny Zbyszkowi Cybulskiemu, zawiesiłam na drzewie plakat: "Nie zadzieraj nosa, bo tutaj każdy ma nazwisko". Nigdy tych wakacji nie zapomnę.
Mazury i Tatry. No i oczywiście na zawsze pozostanę wierna małym miasteczkom - bo gdy już nie zechcą mnie słuchać w Nowych Jorkach czy Berlinach, to małe miasteczka będą o mnie pamiętały. Wierna i kochana publiczność - ze skrzypcami objeździłam całą Polskę.
Zawsze samotnie. Chyba że towarzyszy mi pianista. Ja zresztą lubię podróżować sama. Uwielbiam wyjazdy, jeśli przez dłuższy czas nigdzie nie lecę, czuję się nieswojo. Mój młodszy syn, kiedy był jeszcze dzieckiem, wypowiedział słynne już zdanie: "Mama tak często podróżuje, że nie było jej nawet wówczas, gdy się urodziłem", a starszy mówi: "Ty jesteś szczęśliwa, kiedy masz w kieszeni bilet lotniczy na następną podróż". Gdy go kiedyś zapytano, gdzie ja właściwie mieszkam, w Niemczech czy Australii, odpowiedział: "W samolocie".
książkę, skrzypce i podręczną walizeczkę (w niej m.in. ukochane kapcie, zestaw kosmetyków). Od 38 lat jeździ też ze mną miś koala. Kupiłam go podczas pierwszej wizyty w Australii. Jest nawet ładniejszy niż prawdziwy (piorę go w szamponie, suszę w ręczniku). W hotelach pokojówki czasem wkładają mu w łapki czekoladki...
Hotel to pewien substytut domu i dlatego lubię wracać do tych już poznanych. W Warszawie od paru dobrych lat przyjeżdżam do hotelu Ibis "Stare Miasto" (niedaleko Intraco). Jest dogodnie położony, wszędzie stąd blisko.
Niegdyś była to kuchnia włoska. Teraz przepadam za azjatycką, a najbardziej - za tajską. Kochałabym też polską, gdyby nie była taka tłusta.
Są kraje, do których wracałam wielokrotnie, bo mnie ponownie zapraszano. Ale są i takie, w których grałam tylko raz, jak w choćby w Belgii...
Afrykę, bo byłam tylko w RPA. No i wiele innych krajów, które znam tylko od strony sal koncertowych (zamiast zwiedzać, musiałam ćwiczyć przed występem).