Ktoś, kto odwiedził to miasto, a właściwie miasteczko na skraju Puszczy Białowieskiej, wie, że nie ma za tam ani zabytków, ani ciekawej architektury. Bynajmniej nie z winy mieszkańców czy wojen. Hajnówka powstała bowiem w czasach I wojny światowej, kiedy to Niemcy wybudowali gigantyczny tartak na skraju puszczy. Miasteczko rozwijało się więc dzięki przemysłowi drzewnemu. I choć ten mocno dziś podupadł, zachowało w swoim herbie dwie piły.
W Hajnówce nie ma nic, ale to nic ciekawego, chyba że ktoś jest wielbicielem architektury przemysłowej z czasów komunizmu. Zresztą i te atrakcje nie tak dawno zostały poważnie zubożone, bo zniszczono najdłuższą rampę kolejową w Europie, na którą w czasach świetności tartaków przywożono pnie egzotycznych drzew.
Byłbym jednak niesprawiedliwy, pisząc, że Hajnówka nie ma absolutnie nic. Owszem, ma - Bar u Wołodii z jego właścicielem Wojtkiem Rynarzewskim, zwanym Wołodią. Wojtek zgromadził w nim (i wciąż gromadzi) pamiątki po czasach komunizmu oraz przedmioty przywiezione z Białorusi, gdzie rządzi Aleksander Łukaszenko, który uczynił z tego kraju komunistyczny skansen. Bar jest więc połączeniem starego i nowego socrealizmu z odrobiną cudownego kiczu. Sowieckie i białoruskie mundury, sztandary, mapy, dzieła klasyków marksizmu oraz plastikowe kwiatki i choinkowe lampki tworzą niepowtarzalną atmosferę. Jakby tego było mało, Wołodia co jakiś czas śle zaproszenia do swojego sąsiada z Białorusi albo kandyduje na prezydenta białoruskiej republiki. Jednym słowem - jeden wielki, niekończący się happening. Nic dziwnego, że o Wołodii piszą wszystkie przewodniki zagraniczne, że bar jest obowiązkowym punktem dla zagranicznych wycieczek i przybyszów z innych części Polski. Ale o ile w nich Wołodia wzbudza zachwyt lub uśmiech, władze miasta są raczej zażenowane. Uważają, że jest niepoważny, że kpi z sąsiada, że w jego barze brud i smród. To zażenowanie wynika z pewnością również z tego, że owe władze mają dość mocny PRL-owski rodowód, którym nie lubią się chwalić (bo i nie ma czym).
Tak czy inaczej, Wołodia, który jako artysta niezbyt dba o przepisy, paragrafy i papiery, coś zawalił, o czymś zapomniał i pojawił się powód, aby bar zamknąć. I władze do tego właśnie dążą, zachowując się tak jak władze Warszawy, które kiedyś przemyśliwały, by zburzyć Pałac Kultury jako symbol sowieckiej dominacji. Różnica jest jednak taka, że w stolicy do tego nie doszło, a pałac został symbolem miasta. Wszyscy zrozumieli, że jest on atrakcyjnym, choć niezbyt ładnym elementem miejskiego krajobrazu, i w Warszawie, mieście wypranym z zabytków przez II wojnę światową, powinien zostać. Nawet trochę go oswojono, dodając zegar.
Niestety, władze Hajnówki chcą się Wołodii pozbyć i raz na zawsze uczynić z niej anonimowe miasteczko. Może takim łatwiej rządzić? Apeluję, by przemogły swą niechęć i stanęły na głowie, by bar i Wołodię ocalić. Drodzy Panowie! Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma!