Wszystkie były jednakowe: zawsze czerwone, najrozmaitszych rozmiarów, przed wejściami do sklepów, restauracji, prywatnych mieszkań. Wykonane z czerwonego plastiku, z napisami wytłoczonymi złotymi literami. Zazwyczaj były na nich znaki chińskie i angielskie tłumaczenie: "Welcome!".
Zdecydowałam się na zakup w drodze powrotnej z Sangri La do Szanghaju. Moim przystankiem tranzytowym był Kunming, stolica prowincji Yunnan. Miałam cały dzień na zakupy. W skwarną marcową sobotę maszerowałam przez szerokie ulice ponadtrzymilionowego miasta, zaglądałam na handlowe uliczki, większe i mniejsze bazary. Bezskutecznie. Było wszystko, tylko nie wycieraczki. Wreszcie, bliska rezygnacji, trafiłam na mały bazarek ze sprzętami gospodarstwa domowego. Z daleka dostrzegłam czerwone wycieraczki zawieszone na szczycie jednego ze stoisk. Trzeba było jeszcze tylko zdecydować się na rozmiar i dobić targu. Marzyłam o wielkiej metrowej wycieraczce, ale te największe miały, oprócz chińskiego, napis angielski. A ja, chcąc być bardziej chińska niż Chińczycy, chciałam mieć wycieraczkę z napisem wyłącznie w piktogramowej wersji ich języka. Znalazłam taką, rozmiar 30x40 cm. Sprzedawca wystukał na kalkulatorze cenę wywoławczą - 100 juanów! Nauczona doświadczeniem przyjęłam to spokojnie i zaproponowałam 5 juanów. Starszy pan zaśmiał się i odbił piłeczkę: 90 juanów. I tak, przekazując sobie z rąk do rąk wielki kalkulator, dobiliśmy targu - 20 juanów. Podziękowałam tradycyjnym xiexie (dziękuję) i odeszłam ze zwiniętą w rulon i przytroczoną do plecaka wycieraczką. Dopiero w domu przyszło mi do głowy, że nie mam pojęcia, co głosi napis na niej. Może wcale nie wita serdecznie moich gości?
59x39 cm, czerwony plastik