Tam moje marzenie ciałem się stało. Przyjaciołom, którzy emigrowali, mówiłam: do zobaczenia na moście, ale wówczas nie wierzyłam, że kiedykolwiek postawię na nim swoje stopy. Los chciał, że spotkałam się tam z kimś bardzo bliskim. I wtedy zrozumiałam, że mosty są po to, by łączyć ludzi w czasie i przestrzeni. Na chwilę i na całe życie. By dawać im wiarę i pokorę w momencie, kiedy patrzą na wodę pod mostem. I nieważne, jaki to będzie most, czy ten z piosenki, wiersza Baczyńskiego, gdzie tańczą panowie, tańczą panie, czy most z opowiadania Kafki, czy też most Holbeina. Ważne są znaczenia, które on w sobie dźwiga, i to, że chcemy się na nim spotkać. Mosty-pomosty, rozgałęzione w różnych kierunkach, wyciągające ręce w oczekiwaniu...
Kotorze (Czarnogóra). Niby wiedziałam, czego się spodziewać - stare miasto otoczone potężnymi murami, połączone z potrójnymi murami obronnymi twierdzy św. Iwana usytuowanej na samotnym wzgórzu, romańskie, gotyckie, renesansowe i barokowe domy, zabytkowe cerkwie... Ale spotkanie z nim przerosło wszelkie wyobrażenia. Bo Kotor to ósmy cud świata, bez cepelii w stylu Dubrownika. No i te fiordy! (cóż, jestem bardziej po stronie kultury niż natury).
autokarem i promem. Nie odważyłabym się pojechać swoim samochodem - dużo we mnie lęków, a tam przepaści i góry, wąskie drogi. I tak chwilami zamykałam oczy.
stare miasto było polewane wodą z węża, każdy kamień, uliczka, zakamarek. No i było dużo kocic z kociętami, a wszystkie miały chore oczęta.
przeżyłam w Londynie, w parku przy pomniku Piotrusia Pana, z moją 17-letnią wówczas córką, która znalazła motywację do swojego celu i konsekwentnie go osiągnęła. Powiedziała: - Zobaczysz, nauczę się angielskiego tak, że Anglicy będą rozpoznawać w moim języku akcent z hrabstwa Essex. I tak się stało.
Nie mam jednego ulubionego. W Kotorze mieszkałam w hotelu, który czasy świetności miał już za sobą, a jednak podziwiałam jego architekturę i czułam się tam świetnie, mając taras z widokiem na zatokę i fiordy, poza tym ciszę i anonimowość. A teraz odkryłam cud-hotel w Kotlinie Kłodzkiej, w zamku na skale, który ktoś uratował od zguby.
małe miasteczka, na przykład Paczków, Międzygórze, Drohiczyn, Kazimierz nad Wisłą, Stary Sącz, Mikołów, Bochnię, Lanckoronę.
medalikiem świętej Rity od Rzeczy Niemożliwych (bo to święta, z którą potrafię rozmawiać) i z dziennikiem (prowadzę go regularnie od 1984 r.). To zawsze zeszyt w linie z ciekawą okładką. Ten, w którym piszę obecnie, kupiłam w Wiedniu w sklepiku Hundertwasserhaus. Na okładce jest reprodukcja "Judyty" Gustawa Klimta.
Czarnogórze, gdzie zajadałam się kalmarami faszerowanymi szpinakiem z fetą i czosnkiem z sosem śmietanowo-jakimś-tam. I w Platerowie, u babci na podwórku, pod rozłożystą sosną, gdzie jadłam najlepszy na świecie chłodnik, dawno, dawno temu. I w Weronie na popremierowym bankiecie w teatrze Laborattorio, gdzie jadłam pyszne spaghetti carbonara . I jeszcze u mojej siostry Bożenki, w niemieckim Bergkamen, która z wszystkiego robi pychotki, więc dobrze, że bywam u niej tylko raz w roku.
kopalni, jakiejkolwiek.
Opola i Wenecji.
och, dużo celów, na przykład Lizbona, Barcelona po raz drugi, Theologos i Kordoba.