Marta Fox, pisarka

Serce zostało w... Awinionie na moście St. Benezet

Tam moje marzenie ciałem się stało. Przyjaciołom, którzy emigrowali, mówiłam: do zobaczenia na moście, ale wówczas nie wierzyłam, że kiedykolwiek postawię na nim swoje stopy. Los chciał, że spotkałam się tam z kimś bardzo bliskim. I wtedy zrozumiałam, że mosty są po to, by łączyć ludzi w czasie i przestrzeni. Na chwilę i na całe życie. By dawać im wiarę i pokorę w momencie, kiedy patrzą na wodę pod mostem. I nieważne, jaki to będzie most, czy ten z piosenki, wiersza Baczyńskiego, gdzie tańczą panowie, tańczą panie, czy most z opowiadania Kafki, czy też most Holbeina. Ważne są znaczenia, które on w sobie dźwiga, i to, że chcemy się na nim spotkać. Mosty-pomosty, rozgałęzione w różnych kierunkach, wyciągające ręce w oczekiwaniu...

Najlepsze wakacje spędziłam w...

Kotorze (Czarnogóra). Niby wiedziałam, czego się spodziewać - stare miasto otoczone potężnymi murami, połączone z potrójnymi murami obronnymi twierdzy św. Iwana usytuowanej na samotnym wzgórzu, romańskie, gotyckie, renesansowe i barokowe domy, zabytkowe cerkwie... Ale spotkanie z nim przerosło wszelkie wyobrażenia. Bo Kotor to ósmy cud świata, bez cepelii w stylu Dubrownika. No i te fiordy! (cóż, jestem bardziej po stronie kultury niż natury).

Dojechałem tam...

autokarem i promem. Nie odważyłabym się pojechać swoim samochodem - dużo we mnie lęków, a tam przepaści i góry, wąskie drogi. I tak chwilami zamykałam oczy.

Ciekawe jest tam to, że...

stare miasto było polewane wodą z węża, każdy kamień, uliczka, zakamarek. No i było dużo kocic z kociętami, a wszystkie miały chore oczęta.

Niezapomniany dzień...

przeżyłam w Londynie, w parku przy pomniku Piotrusia Pana, z moją 17-letnią wówczas córką, która znalazła motywację do swojego celu i konsekwentnie go osiągnęła. Powiedziała: - Zobaczysz, nauczę się angielskiego tak, że Anglicy będą rozpoznawać w moim języku akcent z hrabstwa Essex. I tak się stało.

Mój ulubiony hotel...

Nie mam jednego ulubionego. W Kotorze mieszkałam w hotelu, który czasy świetności miał już za sobą, a jednak podziwiałam jego architekturę i czułam się tam świetnie, mając taras z widokiem na zatokę i fiordy, poza tym ciszę i anonimowość. A teraz odkryłam cud-hotel w Kotlinie Kłodzkiej, w zamku na skale, który ktoś uratował od zguby.

W Polsce lubię...

małe miasteczka, na przykład Paczków, Międzygórze, Drohiczyn, Kazimierz nad Wisłą, Stary Sącz, Mikołów, Bochnię, Lanckoronę.

Podróżuję z...

medalikiem świętej Rity od Rzeczy Niemożliwych (bo to święta, z którą potrafię rozmawiać) i z dziennikiem (prowadzę go regularnie od 1984 r.). To zawsze zeszyt w linie z ciekawą okładką. Ten, w którym piszę obecnie, kupiłam w Wiedniu w sklepiku Hundertwasserhaus. Na okładce jest reprodukcja "Judyty" Gustawa Klimta.

Niebo w gębie poczułam w...

Czarnogórze, gdzie zajadałam się kalmarami faszerowanymi szpinakiem z fetą i czosnkiem z sosem śmietanowo-jakimś-tam. I w Platerowie, u babci na podwórku, pod rozłożystą sosną, gdzie jadłam najlepszy na świecie chłodnik, dawno, dawno temu. I w Weronie na popremierowym bankiecie w teatrze Laborattorio, gdzie jadłam pyszne spaghetti carbonara . I jeszcze u mojej siostry Bożenki, w niemieckim Bergkamen, która z wszystkiego robi pychotki, więc dobrze, że bywam u niej tylko raz w roku.

Moja noga nigdy więcej nie pozostanie w...

kopalni, jakiejkolwiek.

Wkrótce będę w drodze do...

Opola i Wenecji.

Wymarzony cel podróży:

och, dużo celów, na przykład Lizbona, Barcelona po raz drugi, Theologos i Kordoba.

Więcej o: