Gęsto przyczepione na drzwiach lodówki przypominają momenty, miejsca i ludzi. Z kilkudziesięciu szczególnym sentymentem darzę trzy: brazylijski, boliwijski i chiński.
Pierwszy, w intensywnych kolorach flagi brazylijskiej, kupiłem na stadionie Maracana w Rio de Janeiro. Jako mały chłopiec marzyłem, by stanąć na największym stadionie świata i strzelić gola przed wielotysięczną publicznością. I choć spełniła się tylko pierwsza część tego pragnienia, spoglądając na napis "Brasil" i popijając (brazylijską?) kawę, myślę, że nie ma rzeczy niemożliwych. Gdy czasami dopada mnie chandra, żywe kolory z Ameryki Południowej przenoszą mnie na wzgórze Corcovado, na plażę Copacabana lub do amazońskiej dżungli.
Wiele wspomnień przywodzą również trzy kobiety z Boliwii pilnujące lam na tle górskich szczytów - kolorowy magnes kieruje moje myśli do biednego, ale jakże ciekawego kraju na andyjskim Altiplano. Trzy razy próbowałem przekroczyć jego granicę. Za pierwszym i drugim w La Paz trwały rozruchy, dopiero przysłowiowa trzecia próba okazała się skuteczna. Tym intensywniej chłonąłem atmosferę Boliwii: rozległe pejzaże, harmider ciasnych ulic Targu Czarowników w La Paz i uśmiechy Indianek.
Poranne myśli wiodą mnie czasami na inny kraniec świata - do Państwa Środka. Chiński magnes ma kształt czajniczka do herbaty z wyjątkowo długim uchem. Mimo niewielkich rozmiarów jest dla mnie bardzo ważny i szczególnie go lubię - umieściłem go więc pośrodku metalowych drzwi lodówki. Przypomina mi, że zasiadając z filiżanką świeżo parzonej herbaty, nie wypada nigdzie się śpieszyć...