Zapraszam do krainy jezior wokół Łeby, odgrodzonych od morza wzgórzami piasku i sosnowymi lasami. Do malowniczych wiosek pełnych zabytków i starych rybackich chat. Do miejsc, gdzie ciągle jeszcze można zjeść świeżo złowioną, pyszną rybę.
Jedziemy z Wicka (12 km od Łeby) w stronę Słupska. Wąską drogą gęsto obsadzoną wielkimi drzewami docieramy po 26 km do Choćmirówka, za którym skręcamy w prawo na Smołdzino i Kluki. Droga robi się jeszcze węższa, nieliczne samochody, mijając się, niemal ocierają się lusterkami. Wjechawszy na teren Słowińskiego Parku Narodowego, zatrzymujemy się w Smołdzinie na parkingu koło stacji benzynowej. Stąd wielka drewniana brama prowadzi nas na Rowokół, największe (115 m n.p.m.) wzniesienie morenowe w okolicy. Od dawnych czasów był ważnym punktem nawigacyjnym, a także miejscem kultów religijnych (oddawano tu cześć Swarożycowi). Wiele legend opowiada o zaczarowanej księżniczce, o stacjonujących tu wikingach czy o zakopanych skarbach. Nam wystarcza wspaniała panorama z wieży widokowej (wstęp 3 zł). Widać z niej jeziora Gardno, Dołgie i Łebsko, wzgórza słowińskiego parku i okoliczne wioski. Całość zamyka ciągnący się po horyzont Bałtyk.
Stąd żółtym szlakiem dotrzeć można do wioski Gardna (ok. 1,5 godz. spaceru), w której podobno w dawnych czasach istniał niewielki port rybacki. Dzisiaj jest tu gospodarstwo rybackie Kormoran, w którym codziennie rano można kupić świeżo złowione ryby. Można też zjeść pyszną rybę w odległej o kilkadziesiąt metrów smażalni nad samym brzegiem jeziora (wybór wyjątkowy!). We wsi stoją ustawione bokiem do drogi kolorowo otynkowane stare rybackie domki czy chaty z tzw. muru pruskiego - drewniane konstrukcje z grubych bali wypełnione są tynkowanym kiedyś tylko na biało, teraz już często różnobarwnym murem. Wokół wioski coraz chętniej budują letniskowe i całoroczne domy przybysze z odległych nawet miast.
Wracamy do Smołdzina i tu - koło kościółka z 1632 r., w którym pracował w XVII w. pastor Michał Mostnik, autor modlitewników i śpiewników w języku słowińskim, ufundowanego przez ostatnią księżnę z rodu Gryfitów Annę de Croy - skręcamy w lewo na Kluki. Po drodze nasza trasa odbija w lewo do Czołpina, koło którego znajduje się najstarsza w Polsce (1875 r.) 75-metrowa latarnia morska. Jej światło widać nawet z odległości 21 mil morskich (ok. 39 km). Płacimy za parking (5 zł) oraz za wstęp do Słowińskiego Parku Narodowego (4 zł) i wspinamy się na najwyższą w okolicy, niegdyś 66-metrową wydmę zniwelowaną na potrzeby budowy latarni do 50,5 m. Kolejny bilet (3 zł) i kręconymi schodkami wchodzimy na szczyt latarni. Silny wiatr od morza nie pozwala długo sycić się piękną panoramą Bałtyku, plaży i ruchomych piasków, które stąd są na wyciągnięcie ręki.
Niebieskim szlakiem schodzimy sosnowym lasem do plaży, na niej skręcamy w prawo i brzegiem morza maszerujemy kilkanaście minut do wejścia na wydmy. Stąd malowniczym szlakiem czerwonym, przez piaszczyste wzgórza, maleńkie dolinki i ruchome piaski (trasę znaczą drewniane tyczki) docieramy do sosnowego lasu, by piaszczystą drogą wrócić na parking. Cała pętla to ok. 8 km pięknych, różnorodnych krajobrazów i ścieżek wyjątkowego na skalę europejską parku - w 1977 r. uznanego przez UNESCO za Światowy Rezerwat Biosfery.
Kolejny przystanek - Kluki nad jeziorem Łebsko, wioska, która zamieniła się w skansen, czyli Muzeum Wsi Słowińskiej (wstęp 7,50 zł). Wzdłuż drogi stoi kilkanaście malowniczych chałup, w których codziennie prócz poniedziałków od rana do 16 odbywają się ciekawe imprezy: pieczenie chleba w starych piecach, wyrób i naprawa sieci rybackich, haftowanie, przędzenie nici, wydobywanie torfu. Można sobie wyrzeźbić w drewnie klumpy - buty dla konia na miarę (musiały dobrze pasować do kopyta). Przywiązane do tylnych kopyt zwiększały ich powierzchnię i ułatwiały zwierzętom chodzenie po miękkim torfowym podłożu. "Wydłubany" przeze mnie dłutem but wisi na szczęście (zamiast podkowy) na honorowym miejscu na naszej nadmorskiej wiacie obok kaszubskiego bożka dobrej pogody. Jeszcze tylko kawał pysznego ciasta (ciepłe, prosto z blachy, 2 zł) i wracamy na drogę Słupsk - Wicko.
Szukamy opisanych w przewodniku pałaców w Wolini i Cecenowie, ale sporo jeszcze wody upłynie w pobliskiej Łupawie, zanim można będzie powiedzieć, że warte są obejrzenia. Chociaż to, co po nich pozostało, na pewno zasługuje na uwagę. W parku przy drodze odkrywamy odnowiony pałac Poraj, w którym urządzono gospodarstwo agroturystyczne (nocleg z wyżywieniem 60 zł, http://www.palacporaj.pl ). Nie zostajemy w nim na długo, gdyż kolację zaplanowaliśmy koło jeziora Sarbsko w Sasinie, wiosce niedaleko latarni morskiej Stilo. Są tu dwa miejsca do wyboru: sławna niegdyś z ryb restauracja Ewa i pałac w Sasinie ( http://www.palacsasino.com.pl ). Mimo że ciekawy i leży w pięknym parku, z uwagi na ceny wybieramy Ewę. Tu małe rozczarowanie - króluje mięsna kuchnia polska, choć są i ryby (25-35 zł porcja plus dodatki, http://www.ewazaprasza.com.pl ).
Zadowoleni z pięknego, bogatego we wrażenia dnia wracamy o zmroku do naszych ulubionych Dębek. Słowiński Park Narodowy odwiedzimy ponownie, niekoniecznie w szczycie sezonu. Kluki zapraszają już od wiosny, gdy 1-3 maja odbywa się tu sławne Czarne Wesele, czyli kopanie torfu (pod koniec XIX w. jako materiał opałowy z powodzeniem zastępował drewno i węgiel). Technika wydobycia była dosyć prymitywna. Po wypaleniu traw motyką zdejmowano darń. Nożem na długim trzonku krojono warstwę torfu w rzędy i wykrawano poszczególne kostki. Następnie suszono je na słońcu i ustawiano "ruty" (tysiąc kostek), które były jednostką handlową. Inną atrakcją w Klukach jest zakończenie sezonu, które przypada zawsze na drugi weekend września. We wszystkich chatach gotuje się przeróżne regionalne potrawy, a zabawom i hulankom nie ma końca.