Zaczęło się już w Warszawie przy wykupywaniu zielonej karty w agencji ubezpieczeniowej. Przy okazji zapytałam, czy moje AC będzie obowiązywać na Ukrainie w przypadku kradzieży - okazało się, że nie. Standardowe AC działa wszędzie z wyjątkiem krajów b. ZSRR, tak duże jest tam ryzyko kradzieży. Gdybym chciała dobezpieczyć samochód, kosztowałoby to ok. 1200 zł. A jadę w końcu na trzy dni...
Granicę w Hrebennem przekroczyliśmy z moim przyjacielem Leszkiem gładko, z wyjątkiem drobnego incydentu. Gdy zapytana o cel podróży odpowiedziałam po polsku: "Jedziemy do Żółkwi", strażnik spojrzał groźnie: "W Żołkwu, powtari, jadymy w Żołkwu".
Wjeżdżając na żyzne tereny zwane kiedyś spichlerzem Europy, a dziś ścielące się smętnie postkołchozowym nieużytkiem, od razu doceniliśmy walory przewodnika "Lwów" Romana Marcinka (wyd. Kluszczyński, Kraków 2006). Napisano w nim, że dla zmotoryzowanych turystów "szczególnym zagrożeniem są nowiuteńkie, drogie samochody terenowe o przyciemnianych szybach, których kierowcy całkowicie ignorują prawa pozostałych uczestników ruchu". Od razu takie właśnie wozy się pojawiły i właśnie w taki sposób się zachowywały. Uściśliłabym tylko: na Ukrainie wszystkie samochody mają ciemne szyby, także zdezelowane moskwicze i łady, których jest najwięcej (łatwo to skojarzyć z inną modą - na krycie blachą ogrodzeń wiejskich domów; żadne tam sztachetki, przez które można podejrzeć obejście, pełna tajność). Potwierdziła się także informacja o taniej benzynie (ok. 2,80 zł/litr). Co prawda na stacji sprzedawca nakrzyczał na nas, że chcemy tankować, bo akurat nie miał czasu, ale ostatecznie benzynę sprzedał (poprzedni raz przejeżdżałam przez Ukrainę w 1978 r., z rodzicami, "maluchem" w drodze do Bułgarii - było dużo gorzej; w trasie okazało się, że za benzynę płaci się talonami, które można kupić w specjalnych punktach w dużych miastach; tata zostawił nas na pół dnia w samochodzie w polu i pojechał do Lwowa po talon autostopem).
Leżąca jakieś 30 km od granicy Żółkiew (czy też Żołkwa) jest doskonałą bazą wypadową do zwiedzania położonego 35 km dalej Lwowa. Śliczne, senne miasteczko z przełomu XVI i XVII w. z barokowym zamkiem Żółkiewskich (dość zrujnowany, mieszka w nim ok. 20 rodzin) i rozciągającym się przed nim rynkiem z domami podcieniowymi jest przygotowane na przyjęcie zagranicznego turysty. Na poczcie działa za grosze internet, a hotel Styl zadowoli każdego. Przemiłe panie w recepcji są zachwycone, że mogą nas przyjąć (pomimo wakacji byliśmy jedynymi gośćmi). Zaproponowały nawet apartament dwupoziomowy za 220 hrywien, ale zadowoliliśmy się wygodnym, 20-metrowym pokojem z klimatyzacją, telewizją i łazienką prawie całkowicie wypełnioną wanną - za 180 hrywien, czyli ok. 110 zł.
Podobno taniej można przenocować u polskiego księdza przy kolegiacie św. św. Wawrzyńca i Stanisława, ale wygody mniejsze, choć atmosfera bardzo miła - dowiedzieliśmy się w piwnicznej knajpce Na Pidsinniu pod arkadami w rynku. Na Pidsinniu to zresztą nasze najwspanialsze żółkiewskie odkrycie - najlepsza na świecie zupa solanka kosztuje w przeliczeniu złoty pięćdziesiąt, a zimne piwo - trzy. Zaskakująco rozmowny właściciel usiadł z nami na murku na dworze, pokazał zdjęcie córki, ja więc pokazałam zdjęcie swojej i tak minął pierwszy wieczór w ciągle gorących promieniach zachodzącego lipcowego słońca. Przed nami pod bramą zamku pasła się krowa, a zegar z kolegiaty wybijał kolejne kwadranse.
Asfalt prowadził tylko do przedmieść. Lwia część Lwowa wyłożona jest kocimi łbami, które zresztą wolę, bo przynajmniej nie ma w nich przepastnych dziur-zasadzek. Niestety, ruch jest prawie niemożliwy. Po pierwsze, są tu wszystkie możliwe środki komunikacji - autobusy, samochody, trolejbusy, tramwaje, rowery - nie obowiązują natomiast przepisy drogowe (a piesi nie zważają na samochody, po prostu wchodzą pod koła, gdy jest im po drodze). Po drugie, znaków drogowych prawie nie ma, a jeśli nawet są, często nie odpowiadają rzeczywistości. Przykład: wielka niebieska tablica z wyrysowanym wjazdem na wiadukt wiodący na obwodnicę. Ale wiaduktu nie ma! Widziałam też wiszące obok siebie znaki - zakaz wjazdu oraz nakaz ruchu. Po trzecie, samochody zaparkowane na środku jezdni. Najlepiej poruszać się taksówkami, które są bardzo tanie.
We Lwowie najbardziej spodobał nam się prospekt Swobody - na całej jego długości starsi mężczyźni grali w szachy (na ławkach i betonowych pojemnikach na śmieci), a młodsi pili piwo. Przeszliśmy specjalnie dwa razy - nie było od tego podziału wyjątku.
Po rekonesansie ukraińskich szos porzuciliśmy bez dyskusji pomysł wypuszczenia się do tak odległych miejsc jak Kamieniec Podolski czy Zbaraż, postanawiając zadowolić się Drohobyczem (60 km na południowy wschód od Lwowa). Nie wiem dlaczego ubzdurałam sobie, że będzie tam ładnie. Pewnie zwiódł mnie urok "Sklepów cynamonowych" Brunona Szulca, które właśnie w Drohobyczu powstały. Przewodnik zachęca: "Ulica Krokodyli, szlak Józia, apteka, gdzie Adela robiła zakupy, miejsce, gdzie Szulc zginął od strzału w tył głowy...".
Dotarliśmy tam ledwie żywi po trzech godzinach jazdy przez niewiarygodnie dziurawe szosy, odstawszy swoje w gigantycznych korkach. Wysiedliśmy na nieciekawym rynku. Co dalej? Dookoła komunistyczna architektura lat 70. Na pytanie o Szulca przechodnie rozkładają ręce. Zamiast do apteki Adeli weszliśmy do restauracji. Ciemna sala z długim rzędem ponurych stolików, zasnute okna, pusto. Na zgrzyt drzwi pojawiła się blondynka w trwałej ondulacji uformowanej w niebezpiecznie wysoki kok. Zapytaliśmy o zimne piwo, odpowiedziała, że jest. Poprosiliśmy o jedno małe i jedno duże, przyniosła dwa duże, za to ciepłe. Zapytałam o toaletę. Kelnerka wróciła po chwili z pękiem kluczy. Ciemnym korytarzem zaprowadziła mnie w ustronne miejsce, otworzyła kilka zamków w kilku drzwiach i wpuściła do pomieszczenia z dziurą w podłodze. Czekała za drzwiami. Potem dokładnie wszystkie zamknęła.
Odechciało nam się Szulca. Postanowiliśmy zwiedzić choćby drewnianą cerkiew św. Jura z przełomu XV i XVI w. Pierwszy przechodzień od razu wskazał nam drogę - cały czas prosto. Jedziemy i nagle - bęc. W jezdni był schodek wysoki może na 30 cm. Samochód opadł z hukiem. Kobieta handlująca nieopodal pietruszką pokręciła z dezaprobata głową. - Przecież tu nie ma przejazdu - powiedziała jakoś tak, że zrozumieliśmy. - Ale nie ma znaku! - krzyknęłam z pretensją. - Po co? Każdy wie, że tędy nie wolno - wzruszyła ramionami.
Leszek wynurzył się spod samochodu z niedobrą wiadomością - coś cieknie. Zamiast w cerkwi wylądowaliśmy więc w warsztacie, gdzie usłyszeliśmy wyrok: rozwalona klimatyzacja. Możemy co prawda jechać dalej, ale klimatyzacji włączać nie wolno.
Podjęliśmy ostatnią próbę ratowania dnia. Osiem kilometrów za Drohobyczem leży Truskawiec, słynne przykarpackie uzdrowisko, niegdyś modny polski kurort. Wjechaliśmy w gąszcz betonowych wieżowców. Usiedliśmy na tarasie restauracji nad świdrującym młotem pneumatycznym. Kelner na nasz widok skrył się w środku. Po kwadransie postanowiliśmy wracać do Żółkwi. Bez klimatyzacji.
Ostatniego dnia byliśmy jeszcze bardziej ostrożni. Żeby nie oddalać się zbytnio, postanowiliśmy zwiedzić Stare Sioło - ruiny monumentalnego zamku Ostrogskich z XIV w., kilkanaście kilometrów na południowy wschód od lwowskiej obwodnicy, które bardzo ładnie prezentowały się w przewodniku. Był to dobry wybór. Co prawda przy prędkości 30 km na godzinę otwarte szyby nie zastąpiły nam klimatyzacji, ale za to widoki były piękne.
Bardzo malownicze Stare Sioło ma ciekawa historię, m.in. w 1655 r. oparło się najazdowi Chmielnickiego. Od 200 lat stoi bezpańskie, ruiny wiszą nad maleńką wioską, gdzie wiele domów zbudowano z cegły podejrzanie podobnej do tej zamkowej. Na zarośniętym chwastami zamkowym dziedzińcu drepczą kury, pasą się konie. Spędziliśmy tam jednak piękne popołudnie.
W końcu upał przegnał nas bezlitośnie do jedynego miejsca, gdzie można było wytrzymać, czyli klimatyzowanego pokoju w Żółkwi. Dzień zakończyliśmy tradycyjnie, odwiedzając Na Pidsinniu i pijąc na murku cudownie lodowate piwo Lwowskie (po co tyle jeździć, skoro to, co najlepsze, jest często pod nosem?).
Opuszczając Ukrainę, zatankowaliśmy do pełna benzyny, ciesząc się, że odnieśliśmy wymierną korzyść z wycieczki. Niestety, w Warszawie zaczęła mi się palić lampka alarmowa systemu sterowania silnikiem. - Nic groźnego. Usunęliśmy usterkę - usłyszałam w serwisie. - Ale co za świństwo wlała pani do tego baku?
Okazało się za to, że z klimatyzacją wszystko w porządku i można było spokojnie jej używać. Klimatyzacja zawsze cieknie.