Olga Wolniak, malarka

Serce zostało w Birmie - bo tam się urodziłam. I w Londynie, który jest dla mnie miastem szalonych lat 60. XX wieku - stolicą muzyki i sztuki tamtych czasów, z atmosferą z ?Powiększenia" Michelangelo Antonioniego, a zarazem klimatem z powieści Fieldinga i Dickensa, sztychów Hogartha i obrazów Turnera...

Tradycja miesza się tu z nowoczesnością, a we wspaniałych muzeach i galeriach można się delektować sztuką dawnych mistrzów i najnowszą awangardą.

Niezapomniany dzień...

przeżyłam na wyprawie naukowej z warszawskiej ASP do Uzbekistanu i Kazachstanu, wówczas jeszcze Republik ZSRR. To znaczy każdy dzień był tam niezapomniany. Właśnie zbliżało się święto 1 Maja, więc egzotyka miejsc mieszała się z celebrą przygotowań do prazdnika , wśród zabytkowych budowli stały już gigantyczne portrety przywódców z Leonidem Breżniewem na czele. Zwiedzaliśmy meczety i karawanseraje Samarkandy, Buchary i Taszkientu. Zachwycaliśmy się bazarami z cudownymi kobiercami, barwnymi strojami, naczyniami z miedzi i mosiądzu. Pragnienie podczas upału gasiła wspaniała zielona herbata pita z czarek. Olbrzymie wrażenie robiła na nas przyroda - żyzne doliny i majestatyczne góry. Prawdziwym przeżyciem była wycieczka w góry Tien-Szan. Rozklekotany autobus wiózł nas coraz wyżej kamienistą drogą, miejscami mocno przechylając się na boki balansował nad przepaścią. I nagle na zielonych bajkowych zboczach ukazał się niesamowity widok - usypane z białych kamieni portrety Lenina i hasła propagandowe. Prawdziwy land-art! Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Szokujący był widok zaparkowanych to tu, to tam ciężarówek - ludzie z miasta przyjechali na niedzielny wypoczynek. Udałam się w góry na przechadzkę. Ich piękno pamiętam do dziś - przejrzyste powietrze, błękit nieba, śpiew ptaków, szum strumyka i bujna roślinność jakby żywcem wzięta z perskich miniatur, z których słynęła niegdyś Samarkanda i Buchara. Nad strumykiem siedziała grupka młodych ludzi. Zaprosili mnie na piknik i ugościli miejscowymi specjałami. Opowiadaliśmy sobie, jak się żyje w naszych krajach. Później okazało się, że wszyscy uczestnicy wyprawy zaznali podobnej gościnności, a niektórzy, szczodrze uraczeni mocnymi trunkami, mieli trudności z pokonaniem strumyka, co skończyło się przymusową kąpielą.

Dojechałam tam...

samolotem (Moskwa - Samarkanda - Buchara - Taszkient - Ałma Ata - Moskwa - Warszawa). Na lotniskach panowała wtedy atmosfera trochę jak na naszych dworcach kolejowych - tłumy ludzi, tobołki, zgiełk. No i zmęczenie czekaniem na samolot, który odleci dziś albo za tydzień. Nasz na szczęście był w miarę punktualny, ale niektóre odcinki podróży napędziły mi stracha (ach, te pikowania!).

W Polsce lubię...

Pełne zabytków Trójmiasto - Gdańsk, Sopot z pięknymi willami i Gdynię o międzywojennej architekturze. Trójmiasto lubię także dlatego, że leży nad morzem... A morze to wakacje - plaża w Dębkach, wyjazdy na Hel.

Niebo w gębie poczułam...

na pustyni Kyzył-Kum. Były to "zwykłe" szaszłyki z jagnięciny podane ze świeżą cebulą, polane octem. Niby nic specjalnego, w końcu jadało się nie takie rzeczy, ale niepowtarzalność tego przeżycia kulinarnego wiąże się z egzotyką miejsca.

Najlepsze wakacje...

to słońce, plaża, ciepłe morze, ciekawa i piękna okolica. Ostatnie najlepsze wakacje spędziłam w Grecji. Cudownie było na niewielkiej wyspie Thassos, z widokiem na świętą górę Athos - z synem i przyjaciółmi objechaliśmy samochodem najciekawsze miejsca. W ponure, deszczowe dni wspominam przylądek Aliki, z urwistym klifowym brzegiem, wzburzone morskie fale uderzające o śnieżnobiałe marmurowe półki skalne (pozostałość po starożytnych kamieniołomach) i turkusową zatoczkę z drugiej strony, urzekająco spokojną. W kawiarence przy plaży na sznurku suszyły się - niczym pranie - ośmiornice.

Na wyprawę zawsze zabieram...

szkicownik i jego nowoczesną wersję - aparat fotograficzny.

Podróżuję z...

gronem przyjaciół lub rodziną. W grupie czuję się raźniej.

Ulubiony hotel...

Bulava w czeskim miasteczku Jablunkov. Odkryliśmy go, jadąc z mężem na narty. Zmęczeni drogą, w środku nocy postanowiliśmy gdzieś się zatrzymać. Nie mieliśmy rezerwacji, więc tułaliśmy się od hotelu do hotelu - nigdzie nie było miejsc. Nagle z mgły wyłonił się uśpiony ryneczek Jablunkova, słabym światełkiem migotał napis "Hotel Bulava". Po dłuższej chwili otworzył nam rozespany gospodarz, zaprowadził do schludnych acz skromnych pokoi, ugościł jadłem i piciem. Nazajutrz po wspaniałym śniadaniu ruszyliśmy dalej. Jadąc kolejny raz na narty, zarezerwowaliśmy przezornie pokoje - oczywiście w Bulavie. Gdy dotarliśmy tam z grupą znajomych, okazało się, że czeka na nas specjalna sala w restauracji, a pokoje są po remoncie i wyglądają niczym królewskie apartamenty. Od tej pory jadąc na południe Europy, zawsze - nawet kosztem zboczenia z drogi - zajeżdżamy do państwa Vala w Jablunkovie.

Wkrótce będę w drodze do...

Rzymu. Szczególnie interesują mnie zabytki z czasów antycznych, zwłaszcza mozaiki i freski.

Wymarzony cel podróży:

Birma. Urodziłam się w Rangunie, gdzie moi rodzice przebywali na placówce. Byłam zbyt mała, by cokolwiek zapamiętać (spędziłam tam pierwsze dwa lata życia) - cel podróży znam tylko z rodzinnych zdjęć i wspomnień. Wierzę, że kiedyś tam pojadę, ponieważ mama, zwiedzając ze mną pagodę Swe Dagon, zgodnie z miejscowym zwyczajem odwróciła mnie odchodząc, abym jeszcze powróciła w te strony.

Więcej o: