Byłem w... Badami

W zagubionej wiosce odkryłem świat, który dawno przeminął

Kończy się zimny i rześki świt. W miasteczku zagubionym w indyjskim interiorze zaczyna się kolejny dzień - długi i upalny. Badami to naprawdę duża wioska w centrum subkontynentu, na pograniczu dawnych mogolskich i drawidyjskich Indii. Wszystkie barwy krajobrazu po wschodzie słońca wracają do normalności - rudobrązowa ziemia, błękitne niebo. Świat jest teraz pozbawiony światłocieni, oświetlony jak na pocztówce przez szybko wspinające się ku zenitowi słońce. Ciepłe i nagrzane powietrze zaczyna drżeć pod wpływem wysokiej temperatury i będzie tak drżeć aż do wieczora. Pachnie kurzem i krowim łajnem, dymem przydomowych ognisk, smażonym olejem i przyprawami. Ta mieszanina zapachów unosi się w obejściach, snuje się wąskimi uliczkami między domami, aż do zachodu i szybko zapadającej granatowo-amarantowej, ciepłej nocy.

Droga, przy której znajduje się mój hotelik, prowadzi z obrzeży wsi w stronę wysokich skał porośniętych pojedynczymi drzewami i krzaczkami, przechodzi przez całą wieś, obok targu i meczetu w pobliżu hinduistycznej świątyni.

Życie toczące się dotąd na zewnątrz przenosi się w dające cień i chłód wnętrza domów lub w pobliże źródeł wody.

Pojawienie się białego turysty wywołuje zainteresowanie całej wsi. Po chwili towarzyszy mi gromadka ciekawskich dzieci zawzięcie próbujących się ze mną porozumieć, oczekujących choćby symbolicznych podarunków. Przede wszystkim chodzi o długopis ("one pen"). Jestem przygotowany, mam, rozdaję. Razem z dzieciakami dochodzę powoli do wielkiego, leżącego na końcu zabudowań, naturalnego zbiornika wodnego, zwanego Agastyatirtha Tank. Zielononiebieska, mętna woda odbija otaczające go z trzech stron strome, sepiowo-brązowe skały i wysokie kamienne schody. Po prawej stronie w skałach wykute są obszerne, mroczne, podparte kolumnami, pokryte płaskorzeźbami świątynie. Na wprost, nad małą, surową świątynią z brązowoszarego kamienia teren znacznie się podnosi i spotyka na linii horyzontu z błękitnym niebem. Po lewej stronie w niskiej kamiennej ścianie kolejne świątynie wykute w skale, do których podchodzi się wypielęgnowanym trawnikiem. Świątynie to obiekty muzealne pozostające w gestii rządu stanu Karnataka.

Z drugiej strony wysoko na skałach góruje nad wsią wybudowana na wierzchołku skały świątynia Malagitti Shivalaya, obecnie już tylko zabytek. Prowadzi do niej wąski, stromy i wilgotny wąwóz. O tej porannej godzinie na szerokich schodach, stromo schodzących do wody kobiety z miasteczka piorą, wyżymają i płuczą. Upraną bieliznę, bajecznie kolorowe i wzorzyste sari oraz białe sarongi rozkładają starannie do suszenia na czystych schodach. Gołe dzieci kąpią się radośnie w mętnej wodzie tuż przy piorących matkach, a kawałek dalej mężczyźni z należytym namaszczeniem spławiają i myją wielkie czarne bawoły. Trwa normalny dzień indyjskiej wioski, jednej z milionów na tym subkontynencie.

***

Po paru dniach odkryłem niebywałe miejsce. Idąc na wschód drogą ułożoną z wielkich kamiennych płyt, wspiąłem się na płaskowyż i minąwszy wielkie rosochate drzewo z pobielonym pniem, stanąłem przed wysoką kamienną bramą. Za nią było słońce i kamienista pustka aż po horyzont. Po jej przekroczeniu poczułem, że przenoszę się w inną rzeczywistość. Szedłem bezwiednie, jakby po omacku, bez konkretnego celu. Poddałem się rytmowi kroków, dając się prowadzić ścieżce wyczuwanej instynktownie pod stopami. Po paru kilometrach znalazłem się przed ścianą wysokich zielonych drzew. Zagłębiłem się w listowie, odgarniając liany i powracające z wysokości w głąb ziemi korzenie drzew. Po paru metrach natrafiłem na przeszkodę - kamienny wysoki mur. Kawałek dalej było wejście podparte dwiema rzeźbami ludzko-małpich stworów. A dalej otwierał się inny świat, jestem pewny, że z epoki pierwotnych Indii. Panowała niczym niezmącona cisza. Znalazłem się w zamkniętej przestrzeni, między świątyniami stojącymi blisko siebie nad małym kamiennym basenem. Zbudowane z kamienia ciosanego świątynie, proste i surowe, niektóre pokryte rzeźbami i płaskorzeźbami, charakterystyczne dla sześćsetnych lat naszej ery. Nie górowały nad drzewami, lecz jakby chowały się pod ich opiekuńczy cień. Z ich murów wyrastały drzewa z korzeniami grubości ramienia, rozsadzając je i krusząc. Oplatały je liany, korzenie i gałęzie, co robiło wrażenie organicznej symbiozy. Ślady starej, złuszczonej, farby świadczyły o tym, że kiedyś mieniły się gamą jaskrawych barw. Opuszczone i niepielęgnowane ludzką ręką trwały w kamienno-szarym bezruchu. W basenie z krystaliczną wodą pływało mnóstwo małych pomarańczowo-karmazynowych ryb. Poza murem dyszała gorącem cisza. Tutaj dzięki wysokim drzewom i basenowi panował przyjemny chłód. Pośrodku dziedzińca między świątyniami, na kamiennym podwyższeniu stał wypolerowany adorującymi dłońmi dosyć duży lingam - kamienny, półkoliście zakończony walec, falliczny symbol Śiwy. Przeleciały ptaki, potem przybiegły małpy, wrzaskiem i charakterystycznym szczekaniem mącąc ciszę. Tak w tym miejscu, w Mahakut, było chyba zawsze, od wieków.

Siedziałem w cieniu na kamiennych płytach, oparty o mur jednej ze świątyń i kontemplowałem otaczającą mnie rzeczywistość, która w tym momencie była dla mnie najważniejszym wycinkiem świata. Przez cały dzień tylko kilka osób przewinęło się przez to miejsce. Parę kobiet i mężczyzn dokonało rytualnej ablucji w świątynnym basenie, kobieta złożyła ofiarę lingamowi, oblewając go topionym masłem i mlekiem, jednocześnie dyskretnie pocierając dłonią, zapewne z prośbą o błogosławieństwo poczęcia, posiedział chwilę mały pastuszek z paroma kozami.

Trwałem bez ruchu, bezwiednie zasypiając i zaraz się budząc. Powoli nadciągał zmrok. Nie pamiętam, jak minęła noc, czy na niebie był księżyc i czy świeciły gwiazdy. Natomiast jestem pewien, że w nocy spoglądali na mnie ze swojej wysokości wszyscy bogowie hinduscy. Wróciłem rano.

Więcej o: