W majowy wieczór siedziałam na zocalo w San Cristobal de las Casas w meksykańskim stanie Chiapas. Było ciepło, ale powietrze rześkie - miasteczko leży na wysokości ponad 2000 m n.p.m. Na placu kwitło życie. Pucybuci ustawieni rzędami wzdłuż alejek na skwerze zapraszali do swoich stanowisk, na podeście restauracji pośrodku zocalo muzycy zaczynali koncert na marimbach, ptaki śpiewały w koronach drzew. Wokół krążyli sprzedawcy wszelkiego dobra: lodziarze, cukiernicy, kobiety wyplatające bransoletki z kolorowych sznurków... Jadłam moją ulubioną grillowaną kukurydzę z sokiem z limonki i piekielnie ostrym chili. Co chwilę ktoś podchodzł próbując ubić interes. Trzymałam się twardo i odmawiałam - mam już całą kolekcję pamiątek z tej części kraju. Ale w pewnej chwili zjawiła się mała dziewczynka w regionalnym stroju, z kruczoczarnymi włosami, które okalały jej miłą twarzyczkę (przypominała mi bohaterów opowieści Tove Janson). Kiedy uśmiechnęła się nieśmiało, widać było, że wypadły jej mleczne jedynki. Chwilę wcześniej obserwowałam, jak fotografował ją ukradkiem młody Meksykanin. Starał się robić zdjęcia tak, by nikt z miejscowych tego nie zauważył. Indianie, szczególnie ze stanów Chiapas i Oaxaca, nie pozwalają się fotografować, a zrobienie im zdjęcia bez pozwolenia traktują jako zniewagę, co dla turysty może się skończyć nieprzyjemnie. Chłopak pstryknął kilka ujęć i ukradkiem wcisnął dziewczynce do rączki monetę. Patrzyłam z zazdrością - szanując indiańskie obyczaje, nie robiłam zdjęć bez pozwolenia, a że zazwyczaj go nie dostawałam, miałam w swojej kolekcji niewiele portretów.
Dziewczynka podeszła do mnie z koszykiem wypełnionym pamiątkami i zaczęła powtarzać: - Comprase este animalito, por cinco pesos, por cinco, por cinco! Próbowała wcisnąć mi do ręki gliniane zwierzątka. Nie miałam na nie najmniejszej ochoty, ale postanowiłam uciec się do przekupstwa: kupię zwierzaka, jeśli pozwoli zrobić sobie zdjęcie. Śmiała się, zasłaniając rączką buzię, ale w końcu pozwoliła. A ja, zgodnie z obietnicą, wybrałam pancernika i kojota z kolekcji glinianej fauny. I choć nie są to moje ulubione pamiątki, przypominają mi rozbrajający uśmiech dziewczynki i jej ogromne, czarne oczy. Są też niemym świadkiem występku, jakiego się dopuściłam. Mam nadzieję, że bogowie Indian mi to wybaczą.