Chiny - top lista

Kto by pomyślał, że w Chinach najbardziej przyda mi się kartka i długopis!

Po pierwszych dwóch dniach na południu Chin miałam ochotę wziąć nogi za pas i uciec choćby do sąsiedniego Wietnamu czy Laosu... Bo jak tu się porozumieć? Po angielsku nie mówi prawie nikt, napisy i szyldy tylko "obrazkowe". Mnóstwo energii traci się na sprawy najprostsze: gdzie jest dworzec (miasta rosną błyskawicznie i mapy szybko się dezaktualizują), który bank zechce wymienić walutę (urzędnicy z daleka machają rękami, że nic z tego), jak dotrzeć do starej świątyni albo stupy (za nic nie mogłam wymówić prawidłowo ich nazw) czy choćby złożyć zamówienie w restauracji (i żeby danie nie było zbyt ostre!).

***

Samodzielne podróżowanie po tym olbrzymim kraju to nie lada wyzwanie. Nam wystarczyło czasu (i energii) tylko na południową prowincję Yunnan - na ok. 400 tys. km kw powierzchni mieszka tu blisko 44 mln ludzi, 25 narodowości, prócz Chińczyków m.in. Naxi, Bajowie, Tybetańczycy...

Niestety, nie da się ominąć po drodze wielkich miast, których stare dzielnice niemal zrównano już z ziemią, by zabudować je hektarami blokowisk i gąszczem imponujących biurowców (jak choćby w stolicy prowincji Kunmingu). W wielu miejscach widoczne ślady działania maoistowskiej Czerwonej Gwardii - zniszczone freski, spalone świątynie, uszkodzone posągi.

Niszczącej sile przemian wciąż nie uległy wspaniałe góry i czarowny krajobraz. Można spędzić całe dnie, wędrując wśród pól. Misterne struktury tarasów są niebywałe: małe poletka przedzielają niewysokie, wąziutkie miedze (nieraz są szerokie zaledwie na stopę, łatwo wylądować w grząskim błocie, w którym tkwią sadzonki ryżu), zewsząd ciurka woda - płynie niezliczonymi kanałkami i przepustami z bambusowych rurek. Minimalne różnice wysokości sprawiają, że woda bieży nieustannie. Na polach nie tylko ryż, także jęczmień i żółte połacie rzepaku, a na wyższych zboczach krzewy herbaty, z której słynie Yunnan. Na najmniejszych nawet skrawkach gruntu zagonki z warzywami: mnóstwo gatunków sałaty i kapusty, szpinak, szczypior, cukinie, wszystko niezwykle starannie utrzymane, wypielęgnowane, bez jednego chwastu. Te bezkresne kwadraty pól (także wysoko w górach, nawet na 3 tys. m wysokości) wieśniacy uprawiają za pomocą wielkich motyk i zakrzywionych szpadli, czasami widuje się na polach bawoły (sklecone domowym sposobem traktorki służą co najwyżej do transportu).

***

W starym Dali, dawnej stolicy królestwa Bajów i mekce podróżników (jest tu nawet ulica Cudzoziemców!), zachowały się trzy niezwykłe pagody, które górują nad miastem. Wyglądają jak wysokie kopce, z których zawadiacko sterczą niby-rogi (narożniki licznych daszków). Najstarsza i najwyższa liczy 69,13 m, powstała w latach 825-859, dwie pozostałe, nieco krzywe, mają po 42 m. Też ucierpiały w czasach Rewolucji Kulturalnej, ale na szczęście nie zbudowano ich na nowo (jak to często tu bywa), tylko zrekonstruowano pod koniec lat 70. Za to cały teren świątynny urządzono na kształt gigantycznego (tego słowa ma się ochotę używać w Chinach na każdym kroku) mauzoleum. Na oglądanych w muzeum zdjęciach z początku XX w. pagody otacza wielki porośnięty trawą plac. Dziś otacza je potężny mur, wchodzi się przez "cyklopową" bramę, a dalej schodami niemal jak na niektóre piramidy. W głębi za pagodami stoi betonowa, pozbawiona wdzięku świątynia z posągiem Buddy.

Stare Dali to wąskie uliczki i misterne bramy domów, wszystko otoczone świetnie zachowanymi murami z imponującymi bramami. Ponieważ jednak zbyt dużo tu turystów (Chińczyków i cudzoziemców), wybieramy się na wycieczkę szlakiem biegnącym przez leżącą za plecami miasta stromą Górę Zielonego Nefrytu (ponad 4 tys. m n.p.m.). Niestety właśnie zaczęto go modernizować, tzn. betonować, roboty trwają na całej długości. Ale widoki - przy dobrej pogodzie - gwarantowane. Ścieżka biegnie na wysokości ok. 3 tys. m, niekiedy wrzyna się głęboko w głąb góry. W dole malownicze kaniony i potoki, zbocza pokryte kamiennymi kopczykami to cmentarze. W oddali rysuje się rozległe jezioro Er Hai, a za nim rdzawoczerwone pasma gór.

Dali zapamiętam jednak przede wszystkim z racji wizyt w gabinecie masażu tuż koło naszego hoteliku (jest ich mnóstwo w każdym mieście, poznamy je po widocznych za szybą wąskich łóżkach kozetkach, pacjenci leżą na nich w ubraniach i w ubraniach są poddawani zabiegom). Masowano mnie łokciem, kciukiem i zaciśniętą pięścią, a masaż stóp był doświadczeniem absolutnie niezwykłym.

***

Słynny Lijiang (czyt. Lidziang), który trafił na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO, wydał mi się wielkim lunaparkiem, gdy przybyłyśmy doń o zmroku: morze neonów, hałaśliwa muzyka, partery wszystkich domów zamienione na pamiątkarskie sklepiki i knajpy. Tuż obok wyrasta dalszy ciąg starówki... świeżo budowany.

Opiewany w przewodnikach i na widokówkach czar starego Lijiangu udało nam się odnaleźć dopiero nazajutrz, na wielkim targu warzywnym. Wizyta tutaj to połączenie przyjemnego z pożytecznym. Misterne stosiki i piramidy ułożono z pęczków przedziwnych liści (także z kwiatami), niezliczonych gatunków sałat i szpinaków. Nie brak szczypiorku i naręczy świeżej kolendry (jej zapach towarzyszył nam nieustannie podczas całej podróży), gór pomidorów i przedziwnych owoców. W koszach jakieś pędy i kłącza. Handlarze wciąż przebierają zieleninę (to codzienny obrazek na każdym kroku, podobnie jak robienie na drutach niemal w każdych okolicznościach). Za grosze dokonamy tu zakupów, nie tylko owocowo-warzywnych. Naszą uwagę przykuwają kobiety z ludu Naxi, w charakterystycznych niebiesko-granatowych spodniach i zapaskach. Na plecach noszą coś w rodzaju ocieplaczy-serdaków z owczej skóry, włosem do spodu, pokrytych haftowaną tkaniną, z szelkami skrzyżowanymi na piersiach (dzięki nim olbrzymie kosze nie ocierają im karków). Na targu nie brak i garkuchni oraz zrobionej z beczki "piekarni", w której codziennie kupujemy przepyszne podpłomyki.

Kilka kilometrów na północ od Lijiangu (można udać się minibusem za ok. 5 yuanów, taksówką za 20, a nawet na piechotę) leży Baoshe, dawna stolica królestwa Naxi, która jeszcze broni się przed komercją (choć w sąsiedniej malowniczej wsi już dobudowano nową-starą część, a u wjazdu pojawiła się wielka brama, w której turyści płacą "myto" - 30 yuanów za wstęp). Za piękną drewnianą bramą (rzeźbiony, kolorowo malowany daszek na dwóch ozdobnych kolumnach, wstęp 15 yuanów) odkrywa się przed nami majestat królestwa Naxi sprzed paru wieków. W niemal nienaruszonym stanie przetrwało tu kilka drewnianych brązowo-czarnych pałaców o wspaniale rzeźbionych więźbach dachowych (w środku pusto). Dachy, pokryte szarą, ceramiczną dachówką w kształcie rurek mają narożniki wywinięte do góry, zakończone rzygaczami wężami.

Pałace układają się amfiladowo w regularne czworoboki. Każdy ma kwadratowy dziedziniec brukowany otoczakami w geometryczne i kwiatowe wzory, kwitną magnolie, bugenwille i krzaczaste pelargonie. Każdy dziedziniec okalają podcienia z drewnianymi kolumnadami. W jednej z sal podziwiamy wspaniałe freski (Czerwonogwardziści zniszczyli je tylko trochę) ze świętymi z taoistycznego i buddyjskiego panteonu. Dominuje czerń, brąz i czerwień.

Włóczymy się po wąskich uliczkach Baoshe i sycimy oczy oryginalną architekturą: mury z brązoworudej suszonej na słońcu cegły (ziemia zmieszana z kamykami i pociętą słomą), ozdobne drewniane bramy prowadzą na okolone murkami podwórka w kształcie czworoboku, z podcieniami. Wzdłuż ścieżek płyną strumyki - swój początek biorą w pobliskich Górach Nefrytowego Smoka (ponad 4 tys. m n.p.m., szczyty toną w śniegu, przy dobrej pogodzie widoczne jak na dłoni), biegną aż do Lijiangu, którego starówka pocięta jest systemem kanalików.

Można z Baoshe udać się na wędrówkę w te góry (przepiękne!), ale - uwaga - zachwalane w przewodniku "nieodległe klasztory" w rzeczywistości leżą o wiele dalej, niż wynikałoby to z opisu (my musiałyśmy zawracać w połowie drogi, by noc nie zastała nas na szlaku).

***

Podróż w czasie można też odbyć, udając się do miasta Zhoucheng (wystarczy nieco zboczyć z trasy Lijiang - Dali), z cudownie zachowaną dawną architekturą (oczywiście tuż obok rozciąga się nowe miasto, ale stare przetrwało w znakomitym stanie). Wąskie brukowane uliczki, przy nich otoczone murkami obejścia z suszonej na słońcu cegły, kryją piękne dziedzińce z drewnianymi podcieniami. Tu właśnie zwiedziłam najpiękniejszy z widzianych w Chinach targów. Rozsiadł się na brukowanym kamieniami kwadratowym placyku, w cieniu dwóch olbrzymich fikusów (obwody ich pni miały z pewnością po kilka metrów), w tle stara, pokryta wypłowiałymi freskami świątynia. Targ ma kolor niebieski - to kobiety Naxi w tradycyjnych strojach, z olbrzymimi koszami z bambusa na plecach. Krążą wśród kopców zielenin, gór owoców i warzyw, kojców pełnych kur, stosów metalowych i porcelanowych miseczek, kupując i sprzedając.

Niedaleko stąd leży Xizhou, perła kultury Bai. Tutaj targ okupuje jedną z głównych uliczek i nie jest tak fascynujący. Za to uwagę przykuwają niezwykłe, murowane domostwa, o bogatych bramach wejściowych i ścianach zdobnych malunkami (dominujące kolory to: zielony, czerwony, niebieski, biały). Nad nimi daszki złożone z kilku warstw dachówek. Jeden z takich domów, niegdyś własność bogatego kupca, zmieniono w muzeum kultury Naxi (wstęp 15 yuanów, warto!).

Obydwa miasta to królestwo batików, masowo wyrabianych w okolicy. Kolorowe obrusy, serwety i narzuty powiewają w wąskich uliczkach, poprzyczepiane do murków niczym malownicze zasłony.

***

Baoshan, stolica regionu o tej samej nazwie na zachodnich rubieżach prowincji Yunnan, leży - dosłownie - za górami, za lasami. Warto jednak przedrzeć się przez kolejne górskie łańcuchy, zwłaszcza że znaczna część drogi to nowa autostrada, a więc autobus jedzie dość szybko. Po drodze niesamowite widoki: malownicze uprawy na wysokich stokach, przyczepione do skał gliniano-kamienne wioski, w dole wijący się Mekong.

Sam Baoshan rozrósł się do potężnych rozmiarów i starą jego część w znacznej mierze już wyburzono, ale w tutejszym parku na zboczach góry z widokiem na Staw Smoczego Źródła zachowała się niezwykłej urody świątynia - Pawilon Nefrytowego Cesarza (ma się stąd poza tym świetny widok na całe miasto). Nasza wizyta przypada na czas wiosennego festiwalu, czyli chińskiego nowego roku. Na dziedzińcu świątyni tłok - to czas składania ofiar, głównie kadzidełek, oraz wypisywanych na karteczkach życzeń.

Autobus nr 10 wiezie nas za miasto, do Świątyni Leżącego Buddy (Wofo Si), której historia ma 1200 lat. Choć to tylko 17 km, rozklekotany autobus jedzie niemal godzinę, bo droga dopiero się buduje. Świątynia to wysoka grota w skale, do której dobudowano drewnianą fasadę krytą dachówką (dach opiera się na rzeźbionej konstrukcji, kolorowo pomalowanej). W pierwszej pieczarze na olbrzymim kwiecie lotosu spoczywa wsparty na łokciu Budda, doprawdy niezwykły. W drapowanej, pozłacanej szacie (paznokcie u rąk i nóg też złote), jego ręka od łokcia do czubków palców dorównuje mi wysokością. Wsparta na dłoni twarz emanuje niezwykłym spokojem. Za jego plecami kilka pomniejszych bóstw, a w kolejnej grocie prawdziwy panteon z dziesiątkami wyrzeźbionych figurek, każda z jakimś atrybutem (laska, księga, kij itp.)

Wracamy do Baoshanu wieczorem. Niedaleko naszego hotelu (wprost luksusowy, zważywszy na śmiesznie niską cenę - 90 yuanów za dwójkę: czysto, telewizor, łazienka, elektryczne koce), koło skrzyżowania głównych ulic natrafiamy na... tańce pod gołym niebem. Gra przenośny magnetofon, starsi i młodsi tańczą w parach na chodniku. Zapraszają i nas. I choć porozumiewamy się tylko na migi, w tańcu to nie przeszkadza.

Poradnik podróżnika

Przewodniki po Chinach błyskawicznie się dezaktualizują - tak wielkie jest tempo przemian. Nie zdziw się więc, jeśli zamiast zachwalanej starej dzielnicy zobaczysz buldożery i stertę gruzów albo nawet bezkresne blokowiska, a zamiast prowincjonalnego miasteczka - olbrzymią aglomerację z kilkoma dworcami. O dobre mapy w wersji angielskiej niełatwo, a śliczne, jakby namalowane pędzelkiem mapy chińskie są mało pomocne.

Zawsze warto mieć pod ręką kartkę i długopis. Proś (o ile zdołasz to wytłumaczyć) o napisanie po chińsku potrzebnych nazw czy adresów i pokazuj później karteczkę kierowcom. Przy sporej dozie szczęścia natrafisz na osobę władającą jako tako angielskim, ale na głębokiej prowincji jest to prawie niemożliwe. Jeśli już jednak poprosisz o pomoc, na pewno ją uzyskasz (w naszych sprawach nieraz zbierało się kilkuosobowe konsylium, zawsze niezwykle uprzejme i życzliwe, choć nie zawsze pomocne).

Na szczęście nie ma żadnych problemów z podróżowaniem - mnóstwo połączeń, ale odległości gigantyczne. Kiedy tylko się da, warto jeździć koleją. Zwłaszcza wagony sypialne są godne polecenia: czyściutka pościel, łagodna muzyka z głośników, wrzątku, ile chcesz, a ceny niższe niż w autobusach, nie mówiąc o komforcie podróży. Godne polecenia są nocne autobusy-kuszetki, mają po ok. 30 miejsc - wąskich leżanek na dwóch poziomach w trzech rzędach, każda z poduszką i kołderką. Dzięki błyskawicznie budowanym autostradom czas jazdy skrócił się nawet o połowę, warto dowiadywać się o trasę i długość przejazdu (ważne przy planowaniu dłuższych podróży). Opłaca się też korzystać z wewnętrznych linii lotniczych - mnóstwo możliwości i liczne promocje.

Nawet w najskromniejszym hoteliku dostaniesz termos z wrzątkiem. Parę szklanek zielonej herbaty to również nieodzowny dodatek do każdego posiłku. Olbrzymie termosy z gorącą wodą (gratis) są wszędzie: na dworcach, w pociągach, na lotniskach...

Poza centrami turystycznymi niełatwo wymienić walutę czy czeki podróżne. Najpewniej uczynimy to w dużych oddziałach Bank of China. Wybierając się na prowincję, lepiej mieć przy sobie zapas yuanów.

W restauracjach i garkuchniach ma się nieliche kłopoty z zamówieniem jedzenia - najlepiej udać się na zaplecze i pokazać palcem, na które składniki i przyprawy mamy ochotę. Można też podejrzeć innych gości i... poprosić o to samo. Jeśli nie przepadamy za przepalającymi przełyk potrawami, miejmy pod ręką karteczkę z napisem "NIE NA OSTRO" (mam te dwa piktogramy, zapisał mi je pewien japoński emeryt globtroter).

W większości, nawet bardzo tanich hotelików, pokoje są wyposażone w telewizory. CCTV 9 to anglojęzyczny chiński kanał nadawany non stop. Uwaga - część hoteli nadal nie przyjmuje cudzoziemców; obsługa wygłosi co prawda formułkę: "Mei you" (nie ma), ale to wcale nie z braku miejsc nas nie przyjmą...

Co przywieźć

Herbata - mnóstwo gatunków i smaków, w postaci kulek, zwitków, plastrów, kapelusików, kostek, dysków... Oprócz "zwykłej", także z róży, chryzantem, kandyzowanych czy suszonych owoców. Dużo sklepów tylko z herbatą, gdzie zakup poprzedza degustacja z użyciem wytwornych dzbanuszków i czarek. Duży wybór porcelanowych czarek i imbryczków.

Wiele przedziwnych owoców (niekiedy o trudnych do ustalenia nazwach). Godne uwagi są brunatne, duże strąki tamaryndowca, dorodny imbir, palczatka cytrynowa.

Jedwabne wdzianka (uwaga, chińskie rozmiary są małe, ale można zamówić na miarę).

W stoiskach z rupieciami można wypatrzyć porcelanowe, nefrytowe czy brązowe figurki, posążki Buddy, przedziwne naczynia (warto się targować, wystarczy cień zainteresowania, by cena znacznie spadła).

1 dol. = 8 yuanów

W sieci

http://www.travelchinaguide.com/cityguides/yunnan

http://www.visit-mekong.com/yunnan

Więcej o: