Siadam nad mapą. Zimą znacznie trudniej wybrać odpowiednią rzekę. Odcinki z jeziorami odpadają od razu - na pewno zamarznięte. A my przecież chcemy spłynąć zwykłymi kajakami, nie lodołamaczem. Najlepiej też płynąć lasem (mniej wieje). Środkowy bieg Wdy wydaje się zatem idealny. Mamy do dyspozycji przedłużony weekend - ostatnie trzy dni kalendarzowej zimy. Start wyznaczamy sobie w Czarnej Wodzie, czyli dokładnie tam, gdzie zakończył się zimowy spływ Niechwaszczą (zob. "Turystyka" nr 52, 31 grudnia 2005-1 stycznia 2006), który stał się inspiracją do naszej wyprawy. Obydwa szlaki można połączyć w jeden spływ.
Wyjątkowo dużo śniegu i lodu na polach, ciężko dostać się do rzeki. Zrzucenie kajaków na wodę to niezła ekwilibrystyka. Ślisko, lód się kruszy, zaspy głębokie - jeszcze nie wystartowaliśmy, a w butach już mamy śnieg. Na szczęście wychodzi słońce. Z krótkimi przerwami będzie nam towarzyszyć przez cały spływ (opalimy się mocniej niż na nartach). Płyniemy we dwóch, ale każdy w swoim kajaku. W naszym języku (ekonomistów) to "dywersyfikacja ryzyka", a mówiąc po ludzku: gdyby jeden z nas fiknął, drugi pozostanie suchy i pomoże w ratowaniu dobytku. Ale i tak każdy z nas wiezie w kajaku wodoodporny worek z drugą zmianą ubrania. Na szczęście się nie przydały.
Pierwszy mijany przysiółek to Złe Mięso. Kiedyś ponoć stała tu karczma, w której właściciel mordował bogatych podróżnych, okradał ich, a potem... przyrządzał z nich potrawy dla kolejnych gości! Brr...
Odruchowo przyspieszamy. Nie można jednak zbyt energiczne machać wiosłami, bo woda chlapie na ubrania i szybko studzi zapał. Zresztą nie ma się gdzie spieszyć, za to możemy się porozglądać. Wpływamy w serce Borów Tucholskich i dajemy się nieść nurtowi. Czasem las odsuwa się nieco dalej od rzeki. Wtedy za każdym zakrętem napotykamy liczne stada łabędzi, nawet po kilkanaście sztuk. Skąd ich tyle? Startują tuż przed nami, uciekając w ostatniej chwili przed zbliżającymi się kajakami. Podziwiamy też myszołowy, towarzyszy nam zimorodek, nad brzegiem stoją sarny i jelonki, czmychają zające, we wszystkie strony fruwają kaczki. Szlak Wdy zimą jest pusty, więc i zwierzęta są śmielsze.
Oprócz fauny wyjątkowo ciekawa jest... przyroda nieożywiona, czyli wszelkie formy śniegowo-lodowe. Monstrualne płaty śniegu nasunęły się ze skarp nad rzekę i zawisają nad jej nurtem. Cały kajak można by schować pod takim nawisem! Czasem słońce wygrywa próbę sił i co jakiś czas kawał lodu spektakularnie obrywa się do wody. My też świetnie się bawimy, młócąc wiosłami w osłabiony lód na lewo i prawo. Odrywamy kolejne kry i mam śmieszne wrażenie, że przyspieszamy w ten sposób koniec zimy.
Wieczór zbliża się szybko, bo marcowy dzień wciąż jeszcze jest krótki. Zimowy chłód tuż przed zachodem słońca opada na nas błyskawicznie. Dobijamy do brzegu, z trudem łapiąc równowagę na zmrożonym śniegu. Wyciągamy kajaki wysoko nad wodę, rozbijamy namiot i rozpalamy ognisko. Silny wiatr wciąż jednak zdmuchuje płomienie, więc w końcu przestajemy na siłę podrzucać do ognia. Czas wskakiwać do śpiworów.
Nazajutrz wpadamy na genialny pomysł. Po co męczyć się ze zrzucaniem kajaka do wody? Odwracamy kajaki dziobem do wody, wskakujemy do środka, lekko odpychamy się wiosłami od śniegu i... suniemy po śnieżnej skarpie jak bobsleje, i plum! Z gracją zsuwamy się wprost do rzeki. Fantastycznie! Latem takiej sztuczki się nie wykona. Sprawdzają się nasze patenty, np. wiosła owinięte folią bąbelkową, żeby w ręce było cieplej. Podwójne skarpety też pomagają, bo nogi marzną niemal tak łatwo jak dłonie. Czasem jednak, gdy słońce mocniej przygrzeje, zdejmujemy kurtki.
W środku dnia zatrzymujemy się na polu biwakowym, aby ugotować obiad. Oczywiście jesteśmy tu jedynymi gośćmi. Maszynki gazowe na śniegu słabiej pracują, ale ciepły posiłek jest niezbędny. Jeszcze gorąca herbata i możemy płynąć dalej. Znów delektujemy się zjazdem z brzegu wprost do wody.
Ale co to? Zimowe halucynacje? Nie! Gdzie my właściwie jesteśmy? Okazuje się, że przez pomyłkę wzdłuż całej Wdy ustawiono tabliczki z kilometrażem podpisane... "Szlak Brdy". Podobno już któryś sezon tak stoją. Tego to nawet w żartach o Wąchocku nie było!
Trzeciego dnia jemy śniadanie na karimatach, już poza namiotem. Słońce przygrzewa na tyle mocno, że nawet nutella odtajała i daje się jeść. Ruszamy na ostatni zaplanowany odcinek. We Wdeckim Młynie walczymy z przenoską. Kajaki trzeba przenieść przez drogę i zrzucić ponownie poniżej młyna. Wielkie głazy pokryły się grubym lodem i bardzo ciężko bezpiecznie zwodować kajak. Męczymy się dłuższą chwilę, mając nadzieję, że lód pod nami wytrzyma. Na szczęście to jedyna przenoska na całym 60-kilometrowym szlaku, który sobie wyznaczyliśmy. Nie było nawet zwalonego drzewa, które wymusiłoby wysiadanie z kajaka.
Zachwycamy się ciszą i samotnością. W końcu jednak czas finiszować. Spływ kończymy we wsi Łuby - za dwie godziny zawita tutaj astronomiczna wiosna.
Kajaki wypożyczaliśmy z firmy http://www.kajaki.pl , która dowozi je na wszystkie rzeki północnej Polski, a potem odbiera z dowolnego miejsca i zawozi kierowców z powrotem do samochodu, tel. 058 550 27 74, e-mail: biuro@kajaki.pl