Jacek Teler, alpinista, podróżnik

Serce zostało w jurcie uzbeckiego pasterza na stepach Doliny Ałajskiej u stóp gór Pamir. Mimo że dzieli mnie od tego zdarzenia kilkadziesiąt wypraw (w tym kilkanaście do samej Kirgizji), tę jurtę, samotną wędrówkę, roziskrzoną gwiazdami noc i bielejące w księżycowej pełni śniegi Pamiru pamiętam jak dziś.

Zaalarmowany ujadaniem psów pasterz wyszedł ze strzelbą, doglądnąć zagnanego na noc stada koni. Chwilę później obudzona rodzina podejmowała mnie jedzeniem i barwnymi opowieściami o ojczystej dolinie Fergany. Nie spotkałem więcej tego człowieka, ale jego bezinteresowną gościnność odnajduję w wielu jurtach Jedwabnego Szlaku.

Ciekawe jest tam to, że...

czas biegnie inaczej, niejako pod prąd. Już na przedmurzach Pamiru człowiek próbował wprowadzać swoje porządki. Świadczą o tym umocnienia bunkrów z czasów zimnej wojny sowiecko-chińskiej. Ale przyroda poradziła sobie z tymi porządkami. Okopy zarosły stepem, na którym Kirgizi pasą stada baranów i koni. W sąsiedniej jurcie sędziwy ojciec rodu obchodził urodziny. Sam nie wiedział które, bo nawet władza sowiecka nie zmusiła koczownika do wyrobienia paszportu.

Po raz pierwszy dojechałem tam...

lokalnym autobusem. Z Warszawy via Moskwa i Biszkek (stolica Kirgizji) do wrót tej krainy można dolecieć w ciągu doby, ale ostatnie 200 km przejechane autobusem, to wyprawa w inny wymiar. Kierowca uprzedza, że dojedziemy, gdy dojedziemy. Nikt nie przestrzega norm bagażowych i nikogo nie dziwi, że na górskich serpentynach wlewa się do nagrzanej chłodnicy to, co akurat jest pod ręką: wodę z rowu albo mineralną z butelki. Ale nikt w tym tłumie nie jedzie głodny i nikogo proszącego o podwiezienie nie mija się obojętnie.

W Polsce lubię...

Jako nastolatek, zachłysnąwszy się wolnością, każdą wolną chwilę spędzałem w drodze. Nie ma miejsc, których nie lubię: od pochłoniętej przez bieszczadzkie lasy wsi Rabe, z której przymusowo wysiedlono ludność w ramach oczyszczania wschodnich rubieży (dziś to już tylko nazwa na mapie, szałas pośród lasu, a byłaby najdalej na wschód wysuniętą polską osadą...) do nadodrzańskich Siekierek, które po słynnym forsowaniu Odry ("Czterej pancerni i pies") już nie podniosły się do rozmiarów sprzed wojny; od ujścia Wisły, gdzie zaprzyjaźnionym ornitologom towarzyszyłem w podglądaniu ptaków, do chatki pod Śnieżnikiem... Często łapię się na myśli, że w Polsce jest jeszcze wiele miejsc czekających, aż je dla siebie odkryję.

Moja ulubiona knajpa...

W dwóch oddalonych od siebie zakątkach świata znalazłem klimatyczne bary o tej samej nazwie: Bob Marley. Pierwszy na północnym wybrzeżu Zanzibaru: podłogą jest piasek, dachem stara łajba i palmy, stoły z łodzi rybackich. Do białego rana pełno w niej włóczykijów różnej maści. Taki sam klimat panuje w knajpie-hostelu w Muktinath na pograniczu Nepalu i Mustangu. Bungalow surowy i ascetyczny jak buddyjski klasztor i tutejszy klimat przyciąga podróżników z całego świata.

Niebo w gębie poczułem...

Smakowałem Jedwabnego Szlaku płowem i kumysem . Płow to z kuchni koczowników baranina z warzywami i ryżem smażona w głębokim oleju. Ale sekret tkwi w tym, że to baranina z półdzikich stad wypasanych na stepach Ałajskiej doliny, a warzywa (zwłaszcza ryż) z okolic Uzgen uważanego w Centralnej Azji za synonim raju. Tak samo rzecz się ma z kumysem czy też kymyzem (jak twardo wymawiają Kirgizi i Kazachowie) - sfermentowanym kobylim mlekiem. Ostatnio nawet w Moskwie można kupić napój w plastikowych butelkach reklamowany jako "przysmak Mongołów i innych koczowników". Ale sekret-smak zasadza się, jak mówią tamtejsi Rosjanie, na wielikolepnym kaciestwie (wspaniałym gatunku) trawy z dolin Pamiru.

Moja noga nigdy więcej nie postanie w...

Czy to w Indiach, Nepalu, na Syberii, w postsowieckiej Azji, równikowej Afryce czy Andach spotkania z kulturą tuziemską zaczynam od biesiady (kocham jadać na ulicy) i rozmowy. A szczerość i prostota często zastępują braki lingwistyczne. Nic mnie tak nie smuci jak urągające lokalnej tradycji fastfoody spod szyldu Mc. Omijam je, jak tylko mogę.

Na wyprawę zawsze zabieram...

mój dom, tj. myśl, modlitwę o bliskich. Przy liczbie moich wyjazdów mogłoby to zakrawać na hipokryzję, ale najbliżej codziennego życia mogę być, patrząc nań z perspektywy wędrówki. Podczas zimy w Karakorum, gdy mój przyjaciel Denis Urubko pytał "czym się do cholery grzeję w przeszło trzydziestostopniowych mrozach", zgodnie z prawdą odpowiadałem, że myślą o żonie, której parę miesięcy po ślubie... kazałem czekać, bo wzywał mnie K2.

Podróżuję z...

zarówno sam, jak i w grupie, i coraz częściej skłaniam się ku przekonaniu, że ważniejsze od "gdzie", jest "z kim".

Wkrótce będę w drodze do...

Moje marzenie, które czeka na swój czas jest od dawna związane z K2 - od lat niezmienny azymut moich górskich wędrówek. Wciąż jestem w drodze ku "górze gór" (choćby było mi pisane nigdy na niej nie stanąć), ona współtworzy moją "legendę", współtworzy mnie. I nie jest li tylko celem do osiągnięcia.

Wymarzony cel podróży...

Jestem w drodze do... celów nie mam - to chyba nieświadome zapożyczenie z "Całej jaskrawości" Stachury.

Więcej o: