Zaalarmowany ujadaniem psów pasterz wyszedł ze strzelbą, doglądnąć zagnanego na noc stada koni. Chwilę później obudzona rodzina podejmowała mnie jedzeniem i barwnymi opowieściami o ojczystej dolinie Fergany. Nie spotkałem więcej tego człowieka, ale jego bezinteresowną gościnność odnajduję w wielu jurtach Jedwabnego Szlaku.
czas biegnie inaczej, niejako pod prąd. Już na przedmurzach Pamiru człowiek próbował wprowadzać swoje porządki. Świadczą o tym umocnienia bunkrów z czasów zimnej wojny sowiecko-chińskiej. Ale przyroda poradziła sobie z tymi porządkami. Okopy zarosły stepem, na którym Kirgizi pasą stada baranów i koni. W sąsiedniej jurcie sędziwy ojciec rodu obchodził urodziny. Sam nie wiedział które, bo nawet władza sowiecka nie zmusiła koczownika do wyrobienia paszportu.
lokalnym autobusem. Z Warszawy via Moskwa i Biszkek (stolica Kirgizji) do wrót tej krainy można dolecieć w ciągu doby, ale ostatnie 200 km przejechane autobusem, to wyprawa w inny wymiar. Kierowca uprzedza, że dojedziemy, gdy dojedziemy. Nikt nie przestrzega norm bagażowych i nikogo nie dziwi, że na górskich serpentynach wlewa się do nagrzanej chłodnicy to, co akurat jest pod ręką: wodę z rowu albo mineralną z butelki. Ale nikt w tym tłumie nie jedzie głodny i nikogo proszącego o podwiezienie nie mija się obojętnie.
Jako nastolatek, zachłysnąwszy się wolnością, każdą wolną chwilę spędzałem w drodze. Nie ma miejsc, których nie lubię: od pochłoniętej przez bieszczadzkie lasy wsi Rabe, z której przymusowo wysiedlono ludność w ramach oczyszczania wschodnich rubieży (dziś to już tylko nazwa na mapie, szałas pośród lasu, a byłaby najdalej na wschód wysuniętą polską osadą...) do nadodrzańskich Siekierek, które po słynnym forsowaniu Odry ("Czterej pancerni i pies") już nie podniosły się do rozmiarów sprzed wojny; od ujścia Wisły, gdzie zaprzyjaźnionym ornitologom towarzyszyłem w podglądaniu ptaków, do chatki pod Śnieżnikiem... Często łapię się na myśli, że w Polsce jest jeszcze wiele miejsc czekających, aż je dla siebie odkryję.
W dwóch oddalonych od siebie zakątkach świata znalazłem klimatyczne bary o tej samej nazwie: Bob Marley. Pierwszy na północnym wybrzeżu Zanzibaru: podłogą jest piasek, dachem stara łajba i palmy, stoły z łodzi rybackich. Do białego rana pełno w niej włóczykijów różnej maści. Taki sam klimat panuje w knajpie-hostelu w Muktinath na pograniczu Nepalu i Mustangu. Bungalow surowy i ascetyczny jak buddyjski klasztor i tutejszy klimat przyciąga podróżników z całego świata.
Smakowałem Jedwabnego Szlaku płowem i kumysem . Płow to z kuchni koczowników baranina z warzywami i ryżem smażona w głębokim oleju. Ale sekret tkwi w tym, że to baranina z półdzikich stad wypasanych na stepach Ałajskiej doliny, a warzywa (zwłaszcza ryż) z okolic Uzgen uważanego w Centralnej Azji za synonim raju. Tak samo rzecz się ma z kumysem czy też kymyzem (jak twardo wymawiają Kirgizi i Kazachowie) - sfermentowanym kobylim mlekiem. Ostatnio nawet w Moskwie można kupić napój w plastikowych butelkach reklamowany jako "przysmak Mongołów i innych koczowników". Ale sekret-smak zasadza się, jak mówią tamtejsi Rosjanie, na wielikolepnym kaciestwie (wspaniałym gatunku) trawy z dolin Pamiru.
Czy to w Indiach, Nepalu, na Syberii, w postsowieckiej Azji, równikowej Afryce czy Andach spotkania z kulturą tuziemską zaczynam od biesiady (kocham jadać na ulicy) i rozmowy. A szczerość i prostota często zastępują braki lingwistyczne. Nic mnie tak nie smuci jak urągające lokalnej tradycji fastfoody spod szyldu Mc. Omijam je, jak tylko mogę.
mój dom, tj. myśl, modlitwę o bliskich. Przy liczbie moich wyjazdów mogłoby to zakrawać na hipokryzję, ale najbliżej codziennego życia mogę być, patrząc nań z perspektywy wędrówki. Podczas zimy w Karakorum, gdy mój przyjaciel Denis Urubko pytał "czym się do cholery grzeję w przeszło trzydziestostopniowych mrozach", zgodnie z prawdą odpowiadałem, że myślą o żonie, której parę miesięcy po ślubie... kazałem czekać, bo wzywał mnie K2.
zarówno sam, jak i w grupie, i coraz częściej skłaniam się ku przekonaniu, że ważniejsze od "gdzie", jest "z kim".
Moje marzenie, które czeka na swój czas jest od dawna związane z K2 - od lat niezmienny azymut moich górskich wędrówek. Wciąż jestem w drodze ku "górze gór" (choćby było mi pisane nigdy na niej nie stanąć), ona współtworzy moją "legendę", współtworzy mnie. I nie jest li tylko celem do osiągnięcia.
Jestem w drodze do... celów nie mam - to chyba nieświadome zapożyczenie z "Całej jaskrawości" Stachury.