To był nasz ostatni dzień w Portugalii i ostatnia okazja, by zobaczyć, co się tam wówczas dzieje. Kiedy dojeżdżaliśmy do Óbidos, zapadał zmrok. Po kilku pięknych słonecznych dniach pogoda zaczęła się psuć. Było chłodniej, zanosiło się na deszcz. Wreszcie na tle ciemniejącego nieba ukazały się wysokie mury, na nich sylwetki spacerowiczów. Weszliśmy do miasteczka przez łukowatą średniowieczną bramę. Skręt w prawo, potem w lewo i następna brama, dodatkowe zabezpieczenie przed wrogim najazdem. Wąską, brukowaną kocimi łbami uliczkę (jedną z dwóch) wypełniał tłum - nie najeźdźców, tylko łasuchów. Po obu stronach stragany, sklepiki, kawiarenki, tawerny. Zapach czekolady w każdej postaci: ciasta, ciasteczka, czekoladowe jabłka na długich patykach, parujące garnki z gorącym, słodkim płynem.
Ale dzisiaj pije się tu nie tylko czekoladę. Słynna ginjinha (czyt. dżindżija) też jest słodka, choć nasączona brandy wisienka dodaje jej nieco goryczy.
Z trudem przeciskamy się przez rozbawiony tłum. Na prawo widzę szyld "Petrarum Domus Bar". W środku pełno amatorów wiśniówki, za ladą dwoi się i troi zażywny właściciel. Cudem znajdujemy wolne krzesła. Dzisiaj, z okazji festiwalu, wiśniówkę podaje się w malutkich czekoladowych filiżankach, które po wypiciu likieru wszyscy zjadają. Poprosiłam o zapakowanie mojej - jeszcze nie wiem, jak smakuje z niej polska wiśniówka...