"Fado" znaczy los. To portugalski blues, który narodził się na początku XIX w. w Alfamie, najstarszej (XI w.) dzielnicy Lizbony - nazwa pochodzi od arabskiego "al Hamma", co znaczy gorące źródła. To tutaj jest Sé (Katedra Matka), religijne centrum miasta (kiedy zwiedzałam ją na początku listopada, właśnie trwały przygotowania do przyjęcia figury Matki Boskiej Fatimskiej) i Castelo de Sao Jorge (Zamek św. Jerzego), kolebka Lizbony. Uliczki wspinają się ostro w górę, by po paru metrach stromo opaść w dół - jak zresztą w całej Lizbonie, mieście na siedmiu wzgórzach. Krąży po nich sławny tramwaj nr 28, którym na pewno warto się przejechać (uważając na kieszonkowców!).
Ja zachęcam do wędrówek po kwadratowej kostce z jasnego portugalskiego granitu (calçada portugese ), ubijanej ręcznie drewnianymi młotkami przez calçpeiros . W dzień lśni w blasku słońca, nocą w świetle księżyca i latarni, rozjaśniając wąskie uliczki gęsto zabudowane niewielkimi domami o ścianach pokrytych kolorowymi azulejos . Alfama jako jedna z niewielu dzielnic Lizbony stosunkowo dobrze zniosła wielkie trzęsienie ziemi z 1755 r., które zabiło tysiące ludzi i zniszczyło większą część miasta. Pełno tu barów, kawiarni, restauracji i dyskotek. Zapełniają się późnym wieczorem - ostatni goście wychodzą dopiero nad ranem.
Ten spacer w ciepły, listopadowy wieczór musiał się tak skończyć. Clube de Fado w sercu Alfamy, kilka kroków od katedry. Łukowate sklepienie, między kolumnami stoliki nakryte czerwonymi obrusami, w jedną ze ścian wmurowany autentyczny fragment z czasów mauretańskich. Na ścianach holu i w głównej sali fotografie znakomitych gości i gwiazd fado, wśród nich sławnej Amalii Rodrigues (po jej śmierci w 1999 r. trzy dni trwała żałoba narodowa). Gości niewielu, ale jest dopiero po 21 (kiedy będziemy wychodzić trzy godziny później, amatorzy dobrej kuchni i fado będą czekać na wolny stolik na ulicy). Długo nic się dzieje. Jemy kolację, pijemy lokalne (dobre) czerwone wino. W pewnym momencie gaśnie światło, zapada cisza. Na salę wchodzi dwóch mężczyzn - jeden z 12-strunową tzw. gitarą portugalską (jej kształt przypomina mandolinę), drugi z klasyczną hiszpańską. Za nimi młoda, jasnowłosa kobieta w czarnym szalu na ramionach. To znak wiecznej żałoby po pierwszej królowej fado, tragicznie zmarłej w wieku 26 lat Marii Severze, a zarazem dowód pasowania na śpiewaczkę fado. Adeptki tej trudnej sztuki uczą się jej od starszych koleżanek. Kiedy te uznają, że można wypuścić je w świat, zarzucają im na ramiona czarny szal. Nasza przewodniczka (Polka od wielu lat mieszkająca w Lizbonie) mówi, że fado do lat 40. XIX w. było popularne tylko wśród biedoty. Na szlacheckie salony trafiło dzięki romansowi Marii Severy z torreadorem Conde (hrabią) de Vimjoso.
Rozlegają się dźwięki gitary, śpiewaczka przymyka oczy, odchyla głowę i zaczyna pieśń. Nie trzeba rozumieć słów - w jej głosie słychać tęsknotę (saudade), smutek, żal po rozstaniu z ukochanym. Kiedy kończy, rozlegają się oklaski i okrzyki zachwytu. I tak będzie po dwóch następnych pieśniach. W czasie występu nie wolno rozmawiać (jeść można), wchodzić na salę i wychodzić, co jest traktowane jako brak szacunku dla artystów. Zapala się światło, znowu słychać ożywione rozmowy.
Tego wieczoru usłyszeliśmy jeszcze fado w wykonaniu innej młodej śpiewaczki i starszego mężczyzny (w Coimbrze, drugim po lizbońskiej Alfamie centrum fado, śpiewają tylko panowie). To właśnie on spowodował, że sala zaczęła mu wtórować, śpiewając razem z nim refren: "Canto Fado, Canto Fado" (końcowe "o" wymawia się "u"). My też się dołączyliśmy. I dopiero wtedy poczułam się naprawdę dobrze w tym tłumie obcych ludzi. Połączył mnie z nimi zachwyt i wzruszenie.
Club de Fado, rua Sao Joao da Praça 92/94,