To miejsce, gdzie spotyka się kultura arabska ze śródziemnomorską, pełne antycznych zabytków, cudownych krajobrazów, wspaniałej kuchni, a przede wszystkim niezwykle gościnnych i dobrych ludzi. To oni są największym skarbem tego kraju, w przeszłości targanego wojnami i konfliktami. Kraju, który wielu ludziom w Europie źle się kojarzy, a który jest zupełnie inny niż ten znany z mediów. Warto go odwiedzić. To prawdziwa perła Bliskiego Wschodu.
Bejrut, nazywany kiedyś Paryżem Bliskiego Wschodu to unikalna mieszanka paryskiej elegancji i starej arabskiej architektury. W szybach wieżowców odbijają się minarety osmańskich meczetów, z których każdego ranka muezini nawołują do modlitwy. Skwery i place, jakby żywcem przeniesione z Paryża, łączą wąskie, kręte uliczki jak w Kairze czy Damaszku, w Ajaccio czy Palermo.
Orientalne sklepiki i smażalnie kebabów sąsiadują z wyrafinowanymi restauracjami i eleganckimi salonami mody. Zaśmiecone ulice pękają od luksusowych samochodów, które walczą o miejsce z autobusami, ciężarówkami i wózkami sprzedawców świeżych soków. Ci ostatni, na nic nie zważając, z majestatycznym spokojem zatrzymują kram na środku ulicy i wyciskają pomarańcze czy limonki do plastikowych kubków.
Prawie na każdym rogu bank, ulice banków. Czuć w tym mieście wielkie pieniądze, najlepsze perfumy i fetor bijący z kanałów. Nie ma żebraków ani natrętnych naganiaczy. Bejrut można bez obaw zwiedzać po zmroku, bo w nocy miasto żyje w klubach, dyskotekach i jazzowych piwnicach. W sobotnie wieczory młodzi uganiają się po stolicy w najnowszych bmw i lexusach, z których dobywa się monotonne dudnienie arabskiego popu, zmieszane z nieustannym trąbieniem klaksonów wygrywających melodie kiczowatych szlagierów. Im klakson dziwniejszy i głośniejszy, tym lepiej. Nie ma w tym agresji. Nie odczuwa się jej tutaj nigdzie. Twarze wracających z nocnych zabaw Libańczyków są pogodne i roześmiane. Wszyscy trzeźwi. Nikt nikogo nie zaczepia, nie słychać wulgarnych śpiewów. Aż trudno uwierzyć
Ponadmilionowa stolica Libanu leży na wzgórzach łagodnie opadających do morza. Im wyżej, tym dzielnice bardziej eleganckie, na samym szczycie mieszkają najbogatsi - wspaniałe posiadłości tłoczą się jedna na drugiej. Tam ma też willę legendarna pieśniarka Fairouz, która śpiewała o swoim kraju: "Lubnan, ya akhdar hilo " (O, piękny zielony Libanie), a ukochanemu miastu poświęciła znaczną część twórczości. Miastu, które wielokrotnie krwawiło i płakało. Ślady dramatycznych walk widoczne są do dzisiaj, szczególnie w centrum, gdzie jeszcze niedawno przebiegała tzw. zielona linia dzieląca Bejrut na muzułmański i chrześcijański - miejsce okrutnej i bezsensownej wojny, która zabrała wiele ludzkich istnień. Spalone kościoły i meczety straszą zrujnowanymi dzwonnicami i minaretami, przypominając politykom, generałom i przywódcom religijnym o ich bezdennej głupocie. To właśnie w tych miejscach powstają drapacze chmur, a koparki i spychacze dzień i noc zasypują zniszczone perełki architektury. Nie opłaca się ich restaurować. Koszty przewyższyłyby nakłady na nowoczesne city, które rośnie jak na drożdżach. A w Bejrucie czas to pieniądz.
Pierwsze wzmianki o Bejrucie zachowały się w tekstach pisma klinowego z początków XV w. p.n.e. W starożytności było tutaj nieduże miasto -fenickie Birutu, potem zwane Berytos. W czasach imperium rzymskiego Berytos było prężnym ośrodkiem szkolnictwa prawnego - tutaj powstała jedna z pierwszych szkół prawa na świecie, dzięki której miasto stało się jednym z największych ośrodków kulturalnych w basenie Morza Śródziemnego i pozostawało nim aż do połowy VI wieku n.e.
I to były największe dni w jego historii. Po rozpadzie Cesarstwa Rzymskiego Bejrut podupadł. Dopiero w XIII w. arabscy władcy przywrócili mu nieco utraconego blasku, budując szkoły, biblioteki, meczety i bazary. Po rozpadzie imperium osmańskiego po I wojnie światowej miasto, podobnie jak cały Liban, dostało się pod okupację francuską, którą potem zamieniono na protektorat, a faktycznie kontynuację kolonialnej okupacji. Wpływy francuskie widać do dzisiaj: w architekturze, jedzeniu, stylu życia libańskich chrześcijan. Wielu Libańczyków włada francuskim znacznie lepiej niż np. angielskim.
"On va a la Corniche!" (Chodźmy na Corniche!) - zachęcają turystów roześmiani Libańczycy, kiedy ciepły wieczór zapada nad miastem. Corniche to piękny, kilkukilometrowy nadmorski bulwar z palmami i klombami, wieczorami pełen ludzi. Można napić się kawy w jednej z niezliczonych kawiarni i skosztować miejscowych przysmaków sprzedawanych z wózków: gorących kasztanów, mrożonych owoców opuncji, prażonych zielonych migdałów i kaak - znakomitych, chrupiących chlebków z sezamem, które wyglądają jak damskie torebki. Na bulwarze znajduje się też Luna Park, bardzo popularne wesołe miasteczko.
Turyści zainteresowani historią Libanu powinni odwiedzić Muzeum Narodowe z ogromną kolekcją przedmiotów z wykopalisk, m.in. rzymskich i fenickich posążków, sarkofagów, oręża z epoki kamiennej, a także imponującego zbioru skamieniałych ryb sprzed 85 mln lat! Jest też piękna kolekcja fenickiej ceramiki z VII w. p.n.e. i jeszcze starsze kamienne stele.
Warto odwiedzić Wielki Meczet Omara, który bardzo ucierpiał podczas wojny (obecnie w renowacji), jego proste i eleganckie wnętrze pozostało nienaruszone.
Na uliczkach Bejrutu natrafimy na wyrastające spośród wieżowców pokruszone rzymskie kolumny, resztki kilkusetletnich arabskich hammamów (łaźni) czy średniowieczne maronickie kościoły.
Bejrut jest nieduży, ale rozległy. Temperatura wiosną i latem przekracza 35 stopni, dlatego warto go zwiedzać taksówką. Wszystkie tzw. service taxi (taksówki publiczne) z czerwoną rejestracją kursują za ustaloną opłatą 1000 funtów libańskich (ok. 2 zł). Kierowcy zatrzymują się po drodze, zabierając i wysadzając kolejnych pasażerów. W godzinach szczytu można jeździć nawet trzy kwadranse, ciesząc oczy widokami i rozmawiając z klientami taksówki. A Libańczycy są bardzo otwarci i rozmowni. Znajomość kilku słów po arabsku budzi wybuch niekłamanej radości. To ludzie wykształceni, znający świat. Nie ma chyba miejsca na świecie, gdzie nie istniałaby kolonia Libańczyków.
Minusem miasta jest mała liczba tanich hoteli. Większość hotelarzy nastawiona jest na bogatych klientów. Do Bejrutu masowo przybywają na odpoczynek nieliczący się z groszem mieszkańcy Emiratów, Arabii Saudyjskiej i Cypryjczycy prowadzący tu interesy. Ale jeżeli komuś nie przeszkadza brak klimatyzacji i jacuzzi, to za 60-80 zł znajdzie hotel bez karaluchów, z działającym prysznicem.
Tanie jest jedzenie. Nie w japońskich czy włoskich restauracjach, ale w zatłoczonych, zadymionych barkach, gdzie przy plastikowym stoliku obsłużą nas szybko, z uśmiechem i z tacą gratisowych, fantastycznych falafeli na dobry początek. Króluje w nich szawarma - kręcący się powoli, pionowy rożen, z którego szef utnie nam kilka smakowitych plastrów baraniny marynowanej w czosnku i cytrynie lub kurzej piersi, obficie przyprawionych świeżą miętą. Na wielkim talerzu dostaniemy jeszcze górę ryżu albo frytek, kurshi (piklowane warzywa), sałatkę ze świeżych warzyw, oliwki z kiszonymi cytrynami, zapierającą dech czosnkowo-ziemniaczaną pastę i stos cienkich placków. Do tego nieśmiertelna coca-cola lub świeży sok z mango czy guawy. Taka porcja (nie damy jej rady!) kosztuje równowartość 10-12 zł. Na śniadanie (5 zł) zjemy duży placek, na naszych oczach wyciągnięty z pieca, z zasmażoną na wierzchu mieszanką oliwy, siekanych oliwek, czosnku i świeżych ziół. Libańczycy jedzą dużo, dobrze i często, mając pełną świadomość doskonałości swojej kuchni. Mimo wpływów francuskich prawie nieznane jest tutaj francuskie śniadanie. Croissanty razem z baklawą i kawą je się na deser po obiedzie.
Z Bejrutu do Byblos (40 km) jedzie się 20 minut (Libańczycy jeżdżą szybko, bardzo szybko ). Byblos, po arabsku Dżubail, to jedno z najstarszych, nieprzerwanie zamieszkałych miejsc na świecie. W czasie swojej skomplikowanej historii należało do prawie wszystkich największych cywilizacji świata. Obecnie jest to niewielkie miasteczko pełniące funkcję podmiejskiego kurortu. W weekendy roi się od modnie wystrojonych mieszkańców Bejrutu, sunących wolno zatłoczonymi ulicami w luksusowych limuzynach. Lepiej przyjechać po weekendzie.
Byblos (fenickie Gubal) było zamieszkane już w neolicie, ok. 7 tys. lat p.n.e. W III tysiącleciu p.n.e. było ważnym ośrodkiem handlu w basenie Morza Śródziemnego. Grecy nazwali je Gubal Byblos, ponieważ to właśnie stąd trafiały do Grecji sprowadzane z Egiptu papirusy (greckie "byblos" to papirus, a zbiór pozszywanych papirusów - biblyion, stąd słowo "Biblia").
Główną atrakcją miasta są wykopaliska. Wchodzi się przez znakomicie zachowaną fortecę krzyżowców, wznoszącą się nad średniowiecznymi murami obronnymi. Pochodzący z początku XII w. zamek wzniesiono z ogromnych bloków skalnych, jednych z największych, jakich kiedykolwiek użyto do budowy na Bliskim Wschodzie. Z murów obronnych rozciąga się wspaniała panorama miasta i wykopalisk. Najstarsze są neolityczne chaty sprzed ok. 7 tys. lat, ze spękanymi wapiennymi podłogami i niskimi ścianami. Nad brzegiem morza zachowały się resztki rzymskiej kolumnady, które prowadzą do budowli z czasów Imperium Rzymskiego powstałej na miejscu świątyni Baalat Gubal (bóstwa opiekującego się miastem) z ok. 3000 lat p.n.e. Nieopodal znajduje się kilka tzw. studziennych grobowców charakterystycznych dla kultury fenickiej.
Na uwagę zasługuje też dobrze zachowana świątynia Reshefa z początku II w. p.n.e., w której odkryto ofiarne pozłacane figurki ludzkie. Tuż obok resztki rzymskiego teatru i studnia, która zaopatrywała miasto w świeżą wodę aż do końca epoki helleńskiej. Wiele bezcennych znalezisk z Byblos przewieziono do Bejrutu, gdzie można je podziwiać w Muzeum Narodowym.
Koniecznie trzeba odwiedzić kościół św. Jana Chrzciciela (XII w.) zbudowany przez krzyżowców. Wielokrotnie przebudowywany jest unikalną mieszanką stylu romańskiego, bizantyjskiego, arabskiego i włoskiego. Warto wynająć na pół godziny łódź w porcie (równowartość 8 zł od osoby) - widok na Byblos od strony morza jest równie piękny.
Jadąc na północ w stronę syryjskiej granicy, po 40 km dotrzemy do Trypolisu, drugiego co do wielkości miasta Libanu (nazwa pochodzi od greckiego tripoli - w czasach antycznych składało się z trzech części). Góruje nad nim olbrzymia twierdza St. Gilles, spadek po średniowiecznych najazdach krzyżowców. Są tu piękne budynki z czasów Mameluków i, chyba najlepsze na Bliskim Wschodzie cukiernie.
Trypolis ma urok typowego bliskowschodniego miasta, pełnego krętych uliczek i suków. Dzieli się na nadmorską dzielnicę al.-Mina i medinę - szczególną mieszanką starej, arabskiej architektury i nowoczesności. To właśnie w medinie znajdziemy największe atrakcje Trypolisu: średniowieczny Wielki Meczet z imponującym dziedzińcem i medresę al.-Qartawiyya (szkoła religijna) z charakterystycznym kamiennym portalem w kształcie plastra miodu. Obok jest Hammam al.-Abd, ponadtrzystuletnia, ciągle funkcjonująca łaźnia. Można tam dostać nieźle w kość - miejscowi masażyści znani są ze swoich umiejętności.
Trypolis słynie na Bliskim Wschodzie z wyrobu świetnych mydeł. Stara fabryka Chan al.-Sabun znajduje się na Chan al.-Chayyatin, wspaniale odnowionym bazarze krawców, pełnym warsztatów, sklepików i składów pięknych materiałów (ceny przystępne). Trzeba obejrzeć Masdżid al.-Muallaqa - przepiękny meczet zawieszony nad ulicą.
A na koniec wpaść do jednej z cukierni. Ogromne tace ciastek wystawiane są na ulicę, a ich zapach zwala z nóg. Specjalnością miasta są kruche babeczki z budyniem oraz halawat al.-dżibni - roztopiony ser polany gorącym syropem i posypany migdałami i pistacjami. Przemili sprzedawcy na siłę wtykają klientom kawałki ciastek jako gratisowy poczęstunek, tak że nawet kupując niewiele, wychodzimy z cukierni zadowoleni. Potem należy zasiąść na krzesełku przed jedną z kafejek i wypić kawę (albo dwie), zaznaczając, żeby była achła sa'ada (bez cukru). Sączymy kawę, patrząc na niespiesznie przelewający się po ulicy tłum. Pozdrawiają nas i uśmiechają się do nas obcy ludzie - jesteśmy przecież ich gośćmi. Trypolis to bardzo słodkie miejsce.
Z Trypolisu jedziemy wieloosobową taksówką lub klimatyzowanym autokarem w głąb kraju, do Bszarry, górskiego miasteczka, gdzie w klasztorze-muzeum znajduje się grobowiec Chalila Dżubrana, słynnego libańskiego malarza i pisarza, z obrazami, rysunkami i rękopisami artysty.
Droga z Trypolisu do Bszarry biegnie przez najpiękniejsze rejony Libanu. Wije się i wspina po górskich zboczach, na których ulokowały się małe, kamienne wsie z monastyrami i meczetami o charakterystycznych, niebieskich kopułach. W dolinach płyną strumienie nawadniające oliwne gaje i winnice.
W Bszarrze można wynająć taksówkę, która zawiezie nas do jednej z największych atrakcji Libanu - rezerwatu cedrów. Cedr (godło kraju) rośnie tutaj od niepamiętnych czasów. Libańczycy nazywają go arz ar-ra'ab - boży cedr. Kiedyś gęsto porastały góry, ale przez wieki zostały prawie doszczętnie przetrzebione. Fenicjanie wysyłali cedrowe drewno do Egiptu, gdzie było uważane za święte. Król Salomon używał go do budowy świątyni w Jerozolimie. Dziś zostały tylko dwa nieduże rezerwaty - pieczołowicie pielęgnowane zabytki narodowe - ten obok Bszarry jest najbardziej znany. Niektóre drzewa mają ponad 1500 lat.
Po godzinie jazdy od gorącego wybrzeża temperatura gwałtownie spada (w maju nie przekraczała 10 stopni - wśród cedrów leżał śnieg). W rejonie rezerwatu jest kilka znakomitych kurortów narciarskich, jedynych na Bliskim Wschodzie. Libańczycy szczycą się tym, że rano jeżdżą na nartach, a po obiedzie pływają w Morzu Śródziemnym. Do luksusowych hoteli, jakby żywcem przeniesionych z Austrii czy Szwajcarii zjeżdżają mieszkańcy Arabii Saudyjskiej i Emiratów, aby korzystać z białego szaleństwa.
Do Baalbek z rezerwatu cedrów jest 20 km, ale krętą górską drogę można przejechać wyłącznie latem (w maju była zamknięta). Trzeba wrócić do Bejrutu i pojechać inną drogą, omijając góry (Liban to mały kraj, z jednego krańca na drugi jedzie się ok. trzech godzin). Nazwa miasta pochodzi od imienia fenickiego bożka Baala. Pod panowaniem greckim nazywało się Heliopolis (Miasto Słońca). Po Grekach zajęli je Rzymianie, czyniąc jednym z głównych ośrodków kultu Jowisza. Doskonale zachowane pozostałości świątyń tych bogów to jedno z najbardziej spektakularnych wykopalisk na Bliskim Wschodzie. Niewielkie Baalbek (ok. 15 tys. mieszkańców) żyje głównie z turystów. Ruiny znajdują się prawie w centrum, w otoczeniu straganów i sklepów, m.in. z biżuterią i kilimami (wybór niewielki, a ceny dużo wyższe niż np. w Egipcie).
Ruiny w Baalbek, po zmroku pięknie oświetlone (na liście Światowego Dziedzictwa Kultury i Przyrody UNESCO) robią wrażenie nawet na tych, którzy nie przepadają za starożytnymi wykopaliskami. Pozostałości świątyni Jowisza (I wiek n.e.) dają wyobrażenie o jej ogromie - kolumny mają 23 metry. Zanim dojdzie się do właściwej świątyni, wzniesionej na wielkiej platformie skalnej, trzeba przejść przez Wielki Dziedziniec Ofiarny z ołtarzem, na którym składano ofiary Jowiszowi. Obok stoi świątynia Bachusa z pierwszej połowy II w. n.e., bogato zdobiona wizerunkami bogów i bożków pijących wino w towarzystwie skąpo odzianych młodzieńców. W świątyni jest kilka sarkofagów patrycjuszy rzymskich, są liczne wazy i amfory.
Obok przybytku Bachusa znajduje się wejście do nowoczesnego muzeum, w którym wyczerpująco (w pięciu językach) przekazano wiedzę o wykopaliskach. Można sobie darować wynajęcie przewodnika (ok. 50 zł), który proponuje swoje usługi przy bramie głównej.
W Baalbek trzeba koniecznie odwiedzić hadżar al.-hubla - kamień ciężarnej kobiety. W czasach przedmuzułmańskich lokalne kobiety wierzyły, że uprawiając seks na kamieniu ze swoimi mężami, na pewno zajdą w ciążę (stąd nazwa). To największy wyciosany kamień na świecie: 22 m długości, prawie 5 wysokości, 2 tys. ton wagi.
Niedaleko hadżar al.-hubla znajduje się też piękny turkusowy meczet szyicki. Warto go odwiedzić, wnętrze jest olśniewające (kobiety muszą założyć czarną suknię, którą można dostać przy wejściu, i zakryć włosy chustą).
Nadmorskie miasta Sydon i Tyr leżą w strefie bardzo ciepłego mikroklimatu. Wzdłuż drogi ciągną się plantacje bananowców i mango, gaje pomarańczowe, sady oliwkowe i cytrynowe. Widoki są niezwykłe.
Główną atrakcją Sydonu, liczącej ponad 6 tys. lat osady, niegdyś ważnego portu i przetwórni cytrusów, jest stare miasto i XIII-wieczny zamek krzyżowców. Labirynt wąskich uliczek pokrywają łukowate sklepienia. Pełno tu małych bazarów i średniowiecznych kamienic. Bazary Sydonu to miejsca autentyczne, rzadko odwiedzane przez turystów. Zobaczymy tu przy pracy artystów tworzących prawdziwe dzieła sztuki. Warto odwiedzić XVII-wieczny wapienny karawanseraj Chan al-Frandż (dosłownie: "Zajazd dla Cudzoziemców"), składający się z krętych krużganków biegnących wokół dużego dziedzińca z piękną fontanną pośrodku. W karawanseraju odpoczywali kupcy, był ważnym miejscem nawiązywania kontaktów między kulturą arabską a europejską.
Na starym mieście ulokowało się wiele restauracyjek ze znakomitym i tanim jedzeniem. Warto zatrzymać się w jednej z nich na obiad, którego nieodłącznym elementem będą gromady kotów z godnością czekające na swoją dolę. Wszędzie wystawione są dla nich miski, do których wysypuje się resztki pożywienia i wlewa wodę. W kulturze arabskiej kot jest bardzo poważanym zwierzęciem.
Na wysepce połączonej z lądem wąską groblą znajduje się Qasr al.-Bahr, czyli Zamek Morski - twierdza krzyżowców. Po ich wyparciu został zniszczony przez Mameluków, aby rycerze europejscy nie powrócili już nigdy w te strony. Składa się z dwóch wież połączonych murem i pomimo zniszczeń jest w bardzo dobrym stanie. Uczestnicy krucjat zbudowali twierdzę na gruzach fenickiej świątyni bożka Melkarta, używając też rzymskich kolumn.
W Tyrze (35 kilometrów na południe od Sydonu), założonym przez Fenicjan w III wieku p.n.e. urzędował sławny król Hiram, który dostarczał Salomonowi cedry na budowlę świątyni w Jerozolimie. Miasto znane było też z połowów mięczaka, z którego wyrabiano słynne w całym basenie Morza Śródziemnego barwniki do tkanin i wyrobów szklanych. Główną atrakcją Tyru jest ogromny, najlepiej zachowany na świecie rzymski hipodrom w kształcie litery U z II w. n.e., służący do wyścigów rydwanów - mógł pomieścić 20 tys. widzów (teraz mieszkańcy uprawiają tu jogging). Trzeba się przejść pięknym bulwarem nadmorskim z piaszczystą plażą i wysokimi palmami. Po bokach ciągną się luksusowe hotele i eleganckie restauracje. Tyr jest znanym libańskim kurortem, w weekendy i w wakacje pęka w szwach (lepiej tu nie nocować - bardzo drogo!).
Podróżując po Libanie, trzeba się liczyć z zaproszeniami współpasażerów do odwiedzenia ich domostw. Skorzystajmy z tego. Obejrzymy, jak mieszkają, skosztujemy pieczonego jagnięcia, weźmiemy udział w zabawie tanecznej, której nieodłączną częścią jest zbiorowy taniec dabka (trochę przypomina tureckie i bałkańskie). Akompaniować będzie miejscowy zespół muzyczny, którego ekstatyczna, transowa muzyka na długo zapadnie nam w pamięć i serce.
Kiedy jechać
Najlepiej na wiosnę lub jesienią (lata są bardzo gorące) lub zimą na narty
Wiza
Ambasada Libanu, Warszawa, ul. Starościńska 1b/lok. 10, tel. (0-22) 844 50 65) - dostaniemy ją tego samego dnia, w którym złożymy podanie wraz z zaświadczeniem o stałym zatrudnieniu w Polsce, biletem powrotnym, paszportem ważnym jeszcze co najmniej 6 miesięcy i zdjęciem - jednokrotna - 35 dol. (płatne w dolarach), wielokrotna - 70 dol.
Przelot
Samoloty PLL LOT latają do Bejrutu od kwietnia do września - bilet powrotny od 1200 zł, z Warszawy 3 godziny
Waluta
Funt libański, 1 dol. = 1500 funtów, wszędzie można płacić dolarami
Zdrowie
Usługi medyczne na średnim poziomie europejskim, drogie (lekarze mówią po francusku i angielsku), większość leków w aptekach można nabyć bez recepty. Należy wystrzegać się picia wody z kranu, wszędzie dostępna jest butelkowana
Bezpieczeństwo
Jedynym realnym zagrożeniem są kierowcy. Ostatnie kilkanaście kilometrów południowego Libanu przed granicą z Izraelem to strefa kontrolowana przez siły ONZ - turyści nie mają tam wstępu
Ceny
Liban (obok Izraela) to najdroższy kraj na Bliskim Wschodzie. Tanie jest uliczne jedzenie i transport, drogie hotele i towary w sklepach. Ceny nieco wyższe niż w Polsce
Liban w Internecie