Miasto jest stare i w gruncie rzeczy niewielkie. Ruch kołowy został celowo utrudniony tak, by stał się jak najmniej atrakcyjny, nie mówiąc już o gehennie z parkowaniem. Więc przestroga numer jeden, ta najważniejsza: Turyści, niech Was ręka boska broni przed jazdą samochodem po Amsterdamie. Zamawiając hotel, pytajcie przede wszystkim o parking. Samochód można też zostawić na parkingach na skraju miasta, przy zjazdach z autostrad albo np. przy wielkim nowym stadionie Ajaksu, który wygląda jak latający spodek, albo karaluch.
Wystarczy jedno spojrzenie na mapę, żeby się zorientować, że miasto funkcjonuje dookoła czterech koncentrycznych kanałów i wzdłuż ulic promieniście przecinających kanały. Dwie największe z tych arterii (nazwy nie ma co podawać, bo zmienia się ona wielokrotnie po drodze) są jednocześnie osiami Amsterdamu. Pierwsza prowadzi od dworca kolejowego przez plac Daam do browaru Heinekena, druga jest niemal równoległa i prowadzi wzdłuż rzeki Amstel.
W Amsterdamie wszędzie bez trudu można dojść na piechotę z naszą mapą w ręku. Wszystko jest tuż obok: uniwersytet przy prostytutkach w czerwonej dzielnicy, burmistrzostwo i opera na placu ze starociami, kawałeczek dalej stary port i chińska dzielnica.
Wszystko i wszyscy mają poza tym swoją stronę w Internecie. Moja ulubiona to specialbite.nl - to angielskojęzyczny przewodnik po restauracjach i pubach, prosty, dowcipny, z masą komentarzy. Tam właśnie dowiedziałem się, że nagle pojawiło się w Amsterdamie parę modnych miejsc, gdzie je się na półleżąco, na otomanach albo kanapach. Na przykład w Supperclub na ulicy Jonge Roelenssteeg.
Łódką po kanałach będziemy pływać w wielojęzycznym tłumie, taki już los turysty. Potem pałac królowej na placu Daam, spacer po czerwonej dzielnicy, pikantny, zadziwiający, nigdzie chyba na świecie nie ma seksu na sprzedaż w tak cywilizowanej formie. Zawsze warto jest zajrzeć do Starego Kościoła (Audekerk) w środku czerwonej dzielnicy, mają tam zawsze świetne wystawy.
Ale najmilej jest po prostu włóczyć się wzdłuż kanałów, posłuchać gdzieś muzyki, usiąść na chwilę na piwo i dalej przemierzać malutkie uliczki, zajść do sklepu, obejrzeć stare ryciny, książki albo dziwne lampy. Przy Nieuwmarkt zaglądam zawsze do chińskich supermarketów, bo wszystko tam inne - zapachy, opakowania, przyprawy różne i warzywa, jakieś paki na podłodze, zmyślne, blaszane przyrządy kuchenne. A zaraz obok przy placu szereg świetnych kawiarni. Dają tam też coś zjeść, fondue z sera w Cafe Bern, wielgachne kanapki w Cafe Stevens. A najlepiej zjeść co nieco u Tajlandczyka na rogu, płonące w ustach danie za 15 guldenów, po czym zasiąść statecznie przy kawiarnianym stoliku i czekać na znajomych. Przy piwku, bo wódkę podaje się w tym kraju w kieliszeczkach, które rodaka mogą tylko swym rozmiarem obrazić.
Zrobić to można właściwie wszędzie, co krok jest gdzieś przechowalnia i wynajem rowerów. W całym kraju wypożyczalnie (fietsen-verhuur) są bardzo liczne. W wypożyczalni dworcowej normalnie płaci się 9,50 f za dzień lub 38 f za tydzień, a posiadaczom biletów kolejowych przysługują duże zniżki. We wszystkich wypożyczalniach wymagane jest zabezpieczenie w formie kaucji w gotówce (ewentualnie odbitki karty kredytowej) albo paszportu. Należy pamiętać, że rower musi mieć paski odblaskowe na obu kołach. Znów przewodnikowe abecadło: jazda jest bezpieczna, rowerzyści w Holandii to święte krowy. Uwaga: nigdy nie kupować roweru za dwadzieścia guldenów od narkomana. Po pierwsze - to niemoralne, po drugie - taki rower jest na sto procent kradziony, i po trzecie, można się za to przesiedzieć kilka godzin na komisariacie.
Wszelkie rowerowe wycieczki można też odbyć w sposób, powiedzmy, współzorganizowany. Mianowicie przy Centraal Station, na ulicy Nieuwezijdskolk 29, mieści się Yellowbike, czyli przedsiębiorstwo organizujące rowerowe wycieczki w mieście i za miastem. Ze wszech miar polecam: grupki są niewielkie, a przewodnicy to dorabiający studenci, którzy jeszcze nie nabrali rutyny, a nie stracili ludzkiej ciekawości. Wiedzę natomiast mają nadzwyczajną. Trasy podmiejskie prowadzą przez poldery i malownicze wioski, jakieś zwodzone mostki, przeprawy łódką, krótko mówiąc, witaj przygodo, choć po holendersku. Na samochód najprzyjemniejsze chyba są miasteczka na północ od Amsterdamu, w stronę Fryzji, Hoorn albo Enkhuizen. Kiedyś były to hanzeatyckie potęgi, bogatsze od Amsterdamu. Potem przygasły, zajęły się rybołówstwem, a po zamknięciu zatoki Zuiderzee przez tamę przerzuciły się na turystykę. Warto tam pojechać. Miasteczka są piękne, a takie Enkhuizen to prawdziwa jachtowa mekka.
Kupcie w porcie pół kilo świeżutkiego, pachnącego wędzonego węgorza. Do tego parę puszek piwa, cola dla dzieci i ze trzy bagietki. Zasiadamy więc na ławce w jachtowej przystani, zajadamy węgorza z bułką, a przed naszym nosem przesuwają się wielomasztowe żaglowce i motorowe jachty za wiele milionów, normalne żaglówki oraz pieczołowicie utrzymane historyczne krypy. Już tylko po to warto jest pojechać do Holandii.
A potem robi się wieczór i Amsterdam przyjmuje to drugie oblicze, dziwaczne, dekadenckie. Prostackie chamstwo wylewa się na główne place miasta, Rembrantsplein i Leidseplein, i później w nocy leje się po mordach. Parę metrów dalej w Bali odbywają się intelektualne dysputy i pokazy filmów. Tuż obok, w starym kościele Paradiso, dźwięczą najlepsze koncerty muzyki rockowej, wspaniały blues w kawiarniach. Całą ulicę Reguliersdwaarstraat na wysokości rynku kwiatów na Singlu okupuje kolorowy tłum gejów - powietrze aż syczy z napięcia. Ludzie wchodzą i wychodzą, przemieszczają się z knajpy do knajpy, ulice są niby puste, a jednak pełne ruchu. I tak w całym mieście, aż do białego rana.
Miasto jest piękne, a muzea wspaniałe i do wyboru. Te trzy podstawowe i najbardziej znane leżą wokół placu Muzealnego: Rijksmuseum, czyli holenderski Luwr ze wspaniałą kolekcją holenderskich mistrzów, na ukos przez plac szklana bryła muzeum van Gogha, a drzwi obok to z tych trzech najmniej znane, choć świetne muzeum sztuki współczesnej Stedelijk. Z małych muzeów najciekawsze są te, które pokazują wnętrza z XVII i XVIII wieku, np. muzeum Onze Lieve Vrouw Op Zolder (czyli Nasza Pani na Strychu). Jest to tajny kościół z okresu prześladowań katolików przez protestantów.
Jest kilka takich miejsc w Amsterdamie: trochę z boku, spokojnie, kilka knajp przy placyku, kilka drzew. Taka jest cała dzielnica Jordaan, która zaczyna się przy Westerkerk, na zachód od placu Daam zaraz za pierścieniem kanałów, malownicza, wesoła, choć ostatnio nabrała szyku i elegancji. W soboty działa tam, obok kościoła Noordekerk, alternatywny targ zdrowej żywności. Następne miejsce: plac Spuy, budynki uniwersytetu wokoło, różne redakcje, wydawnictwa i świetna angielska księgarnia na rogu, a na placu najlepsza księgarnia w mieście i kilka skromnych knajp, gdzie w Cafe Zwart niżej podpisany przesiaduje wieczorami. Ale lepiej pójść turyście na kawę gdzieś obok, bo barmani w Cafe Zwart to mruki, a już nie daj Boże ktoś zapali wiadomego skręta: wywalą zuchwalca na zbity pysk bez pardonu, z powodu smrodu.
Na placu Spuy, w samym centrum, jest też wejście do najstarszego hofje w mieście, czyli do ogródka między domami, gdzie nie wiedzieć już w którym wieku miasto Amsterdam założyło pierwszy dom starców. Zaraz obok znajduje się muzeum miejskie. Muzeum to eksponuje kilka zbiorowych portretów różnych rajców i kupieckich gildii, takich "Straży nocnych" pośledniejszego kalibru. Obrazy są tak ogromne, że odchodzącą od placu Spuy uliczkę Begijnensloot przykryto szklanym dachem, przegrodzono szklanymi drzwiami, a na ślepych ścianach powieszono te płachty sprzed wieków, bo się nigdzie indziej nie mieściły. Nie ma chyba wspanialszego miejsca w całym mieście. Wystarczy spojrzeć: szaty ozdobne naturalnej wielkości odmalowane są precyzyjnie, do ostatniej koronki, postawy dumne. Najpewniej musieli panowie swe wyjściowe stroje wypożyczyć artyście na wiele tygodni. Twarze zostały ewidentnie wmalowane później, między gotowy kołnierz i kapelusz, ale też z zachowaniem każdego szczegółu; a jakże inaczej, ma być portret grupowy prominentów, a nie jakiś bohomaz. Chodzę wiec wzdłuż tych portretów przepełniony szczęściem: cóż za ryje pijackie budowały kiedyś potęgę tego miasta, jakie wspaniałe gęby, nochale, brzuszyska!
Kilka przystanków dalej, za browarem Heinekena, zaczyna się dzielnica Pijp, a w niej słynny rynek Albert Cuyp. Rynek jak rynek, owoce, warzywa, kwiaty, ryby. Ale publika jest nadzwyczajna, wszystkie możliwe kolory skóry i wykroje oczu. Moja znajoma nauczycielka pracuje w szkole, gdzie jest ponad pięćdziesiąt narodowości. Rodzice tych dzieci, lud pracujący miast i wsi z całego świata, chwilowo na zarobku w Holandii, gromadzi się wokół rynku Albert Cuyp. Zawsze bowiem znajdzie się jeden przedsiębiorczy obywatel, który co jakiś czas sprowadzi swym współplemieńcom kontenerek z Nepalu, Ghany, Namibii albo Surinamu. Wszelkie te smakowitości są sprzedawane w różnych dziuplach, sklepikach, suterenach. Są też piekarze, rzeźnicy oraz wszelcy inni, i sklepy ich niczym się nie różnią od tych w ich ojczyźnie. W sklepie hiszpańskim pachnie suszona ryba i wędzona szynka, a wino jest z beczek. U Pakistańczyków można kupić świetne kozie mięso. Surinamczycy mają wszystko, mydło i powidło, wchodzisz do środka i brakuje już tylko wrzasku ptaków i tej ciężkiej kołdry wilgotnego powietrza; zapach gnijącej zieleni jest jak w tropikach. A obok nich Holendrzy sprzedają śledzie, fantastyczne leciutko solone śledzie posypane cebulką. Albo wędzone makrele i lokalny specjał - wędzone śledzie, czyli spekbokking, które tak się mają do tych w Polsce, jak stary armaniak do podlaskiego bimbru.
Warto wybrać się rowerem na wyspy wschodnie, czyli KNSM. Kiedyś były tam składy i magazyny portowe, pozostały ładne nabrzeża i modna knajpa Panama. Całość zabudowana jest na nowo, futurystycznie, dziwacznie, interesująco.
Natomiast wyspy zachodnie, czyli Realeneilanden, bardzo malownicze, były kiedyś siedzibą biedoty. Teraz są odnowione, odrestaurowane, o starych czasach przypominają tylko małe stocznie nad wodą.
Też rowerem albo tramwajem, bo troszkę za daleko na pieszą wycieczkę, wybrać się należy do najmniej znanego z wielkich muzeów, Muzeum Tropikalnego. Zbiory są ogromne, choć nie wyglądają na zbiory, bo wszystkiego można dotknąć, powąchać, posłuchać, przejść się po arabskim suku i po indonezyjskiej wiosce. Kolonialna przeszłość i teraźniejsze serdeczne zainteresowanie Trzecim Światem są tak przystępne i fascynujące, że wybierają się tam przede wszystkim rodzice z dziećmi. Wyczerpani rodzice przechodzą następnie przez ulicę na piwo w przyjaznej kawiarni East Of Eden, a dla dzieci jest gorąca czekolada z kawałkiem niezłej szarlotki.
Po drugiej stronie kanału zaczyna się zoo, czyli Artis. Wejście jest aż przystanek dalej, a podobno wejść warto, choć ze względu na podrośnięte dzieci nie było mnie już tam szczęśliwie dobrych parę lat. Jeszcze z pół przystanku w stronę śródmieścia jest ogród botaniczny, ze świetną kawą. Cała ta XIX-wieczna dzielnica jest ładna, nie po holendersku obficie burżujska. O krok dalej, już w porcie, jest znakomite muzeum morskie. Na zewnątrz stoi przycumowany żaglowiec Kompanii Wschodnioindyjskiej, replika giganta z XVII wieku. Znów raj dla dzieci: biegają po nim bezpiecznie, a ta zabawa w historię jest absolutnie fascynująca nawet dla skacowanego ojca.