Rok temu we wrześniu wyskoczyliśmy w Tatry na cztery dni. Pierwszego dotarliśmy w deszczu do Pięciu Stawów. Nazajutrz przez Szpiglasową do Morskiego Oka w moczącej wszystko mżawce. Trzeciego dnia wyruszyliśmy na Rysy. Widać było tylko Czarny Staw, powyżej niskie chmury. Ani śladu słońca, ale na szczęście nie padało. Szliśmy powoli. Ciążył mi plecak, bo nieśliśmy cały bagaż, by nocować po słowackiej stronie. Podejście na Rysy jest strome, trzeba pokonać wysokość 1100 m. W wielu miejscach obsuwające się piargi. Im wyżej, tym więcej śniegu - wrzesień w Tatrach to już zima. Na wysokości tzw. Buli, wygładzonego przez lodowiec potężnego wybrzuszenia, na dole, przy brzegu Czarnego Stawu zobaczyliśmy maleńką sylwetkę człowieka. Poza tym nikogo na szlaku, sezon właściwie już się skończył. Idąc dalej, obserwowaliśmy samotnego człowieka, który zaskakująco szybko się do nas zbliżał. Po niecałej godzinie przebiegł obok z krótkim pozdrowieniem. Nigdy dotąd nie widziałam, żeby ktoś tak szybko poruszał się po górach. Na nogach miał płytkie, elastyczne buciki niesięgające powyżej kostek. Nie niósł plecaka, ubrany był bardzo lekko, w pasie miał przewiązaną cienką kurtkę. Jego strój zaprzeczał wszystkiemu, czego mnie uczono o wyposażeniu górskiego turysty. Godzinę później, mając przed sobą jeszcze długą drogę do szczytu, zobaczyliśmy go ponownie. Gdy nas mijał, zbiegając na dół w zawrotnym tempie, zaczęłam rozmowę. Okazało się, że nasz oryginał (miał 50 lat) trenuje nieznaną nam dyscyplinę biegania po górach. Wbiegając na Rysy, przygotowywał się do zawodów. Uwiarygodnił swoją opowieść, pokazując klubowy emblemat na czapce. Wróciliśmy do naszej ślamazarnej wędrówki.
Nagle pogoda się zmieniła, wyszliśmy ponad poziom chmur. Wokół wyrastały wspaniałe granie Mięguszowieckich i urwiska Kazalnicy. Jeszcze kilka łańcuchów i byliśmy u celu. W pełnym słońcu, na tle błękitnego nieba ukazały się wierzchołki najwyższych szczytów Tatr: Gerlacha, Lodowego, Łomnicy wystające z ciągnącego się po horyzont morza białych puszystych chmur. Widok jak z okien samolotu. Niezwykła nagroda. Mimo zimna pozostaliśmy na Rysach aż do zachodu słońca. Mogliśmy pozwolić sobie na tę niecodzienną przyjemność tylko dzięki granicznemu przejściu - gdyby go nie było, powrót do Morskiego Oka zająłby nam blisko trzy godziny. Oprócz nas na szczycie nie było nikogo, a już na pewno żadnego strażnika.
Pół godziny po zachodzie słońca dotarliśmy do najwyżej położonego w Tatrach schroniska, Chaty pod Rysami (2250 m). Maleńkie, zbudowane z kamienia, istnieje od 1933 r. Czynne jest od połowy kwietnia do końca października. Nie ma tu wody ani prądu, nie ma mowy o dojeździe czy o kolejce linowej. Całe zaopatrzenie tragarze wnoszoną na plecach. Kolację zjedliśmy przy lampie naftowej. Silnym przeżyciem było pójście do drewnianej sławojki umocowanej stalowymi linami na krawędzi przepaści kołyszącej się przy każdym mocniejszym szarpnięciu wiatru. Wykończeni zasnęliśmy w śpiworach na długiej ośmioosobowej pryczy, razem z Czechami, Słowakami i Węgrami.
Nazajutrz droga do Smokowca, a potem przez Łysą Polanę do Polski, szybko (niestety) doprowadziła nas do codziennej trasy pomiędzy biurkami.
Chata pod Rysami, tel. +421 52 4422314, nocleg we wspólnej sali - 250 słowackich koron