Nepal. Dolina Teraju na grzbiecie słonia

Dżungla intensywnie pachnie i... gada. Jest pełna szmerów, szeleści, cyka i kumka

Nepal to nie tylko góry. 150 km na południowy zachód od Katmandu, przy granicy z Indiami, rozciąga się płaska jak stół, żyzna dolina Teraju. Porasta ją dżungla i przecinają pola uprawne. Niegdyś odbywały się tu łowy na egzotyczną zwierzynę. Brytyjscy lub nepalscy arystokraci podczas kilkudniowego polowania potrafili wybić kilkadziesiąt tygrysów i nosorożców, setki jeleniowatych. Krwawe safari i karczowanie dżungli przez tubylców poważnie naruszyły ekosystem Teraju. Dlatego w 1973 r. Nepalczycy założyli Królewski Park Narodowy Chitwan.

W dolinie Chitwan spędziliśmy dwa dni, mieszkając poza rezerwatem w miejscowości Sauraha nad brzegiem Rapti Khola (pięknej rzeki). Do wioski wiedzie niewyobrażalnie wyboisty trakt, który pokonać można samochodem terenowym albo na własnych nogach (autobusy dojeżdżają tylko do oddalonego o 6 km Tadi Bazaar). Sauraha oferuje świetną bazę noclegową, dobrą kuchnię, przystępne ceny (na terenie parku hotele są znacznie droższe), a nade wszystko piękne widoki. Godzinami siedzieliśmy w ocienionej bananowcami hotelowej restauracji na palach wpatrzeni w dżunglę i wsłuchani w jej tajemnicze głosy.

Pierwszego dnia Durba Giri, szef hotelu Riverside, gdzie mieszkaliśmy, wynajął słonia od prywatnych właścicieli za 600 rupii od osoby (za słonie "państwowe" trzeba zapłacić 1000 rupii) i zaprosił nas na safari. Słoń miał na grzbiecie przymocowaną howdę - drewnianą lektykę z poręczami, siedzisko niezbyt wygodne, na które dostaliśmy się ze specjalnej platformy. Było nas czworo: para Holendrów, mój mąż i ja. Każdy zasiadł w rogu howdy, opierając nogi na słoniowym boku. Na karku zwierzęcia jechał na oklep pahit - opiekun i woźnica. Wydawał komendy, ciągnąc słonia za uszy, lekko uderzając nagimi stopami, a przede wszystkim przemawiając do niego w ich wspólnym, a nam nieznanym, narzeczu.

Ruszyliśmy. Słoń szedł wolno (4 km na godzinę), ale siedząc w twardej lektyce, odczuwaliśmy boleśnie każdy jego krok. Nie przepuścił żadnej okazji, aby skubnąć trąbą trawę lub gałązkę i otrzepawszy ją z pyłu, włożyć do pyska. Jego grubą, szorstką jak tarka skórę pokrywały rzadkie włosy. Ich kępka na samym czubku głowy wyglądała dość komicznie. Słonie indyjskie różnią się znacznie od swoich afrykańskich krewniaków. Są mniejsze, mają głowę cebulastą i grzbiet wygięty w łuk (afrykańskie są bardziej płaskie). Uszy kładą się im do przodu i kształtem, jak utrzymują Hindusi, przypominają Indie. Kły wyrastają bardzo rzadko, i to głównie samcom. Trąba w białe plamy, pięć palców u przedniej nogi, cztery u tylnej (kuzyni z Afryki mają paski na trąbie i po jednym palcu mniej). Przemierzaliśmy dżunglę w zupełnym milczeniu, aby nie płoszyć jej mieszkańców. Czasem tylko pahit przemówił czule do słonia. Nad głowami przelatywały nam ze świergotem papugi, makaki szalały w koronach drzew. Udało nam się zobaczyć z bliska nosorożce: samicę z małym (na nasz widok powoli się oddaliła, osłaniając dziecko przed obiektywami aparatów) i samca leżącego w błocie, obojętnego na wszystko, którego obsiadły żaby.

Dżungla intensywnie pachnie i... gada. Jest pełna szmerów, szeleści, cyka i kumka. Powietrze parne i wilgotne.

Kiedy wyszliśmy z lasu, ku naszemu zdumieniu (w dżungli mieliśmy wrażenie zupełnej samotności) zaroiło się nagle od słoni powracających z wędrówki z pasażerami na grzbiecie.

Droga powrotna wiodła przez wioski położone wśród pól ryżu, prosa i gorczycy. Ich mieszkańcy serdecznie wołali do nas i próbowali zamienić choć parę słów. Małe domy z gliny, iłu i trawy, zamiast okien mają wąskie otwory wentylacyjne (chronią przed upałem i złym urokiem, który mógłby rzucić zaglądający przez okno nieżyczliwy przechodzień). Obejścia i place wymiecione do czysta. I częsty widok: kobiety i dzieci zbierające gołymi rękami krowie i słoniowe łajno (wysuszone na słońcu służy jako opał i budulec).

Tubylcy trudnią się głównie uprawą roli, hodowlą i rybołówstwem. Ziemia jest żyzna i rodzi obfite plony, ale jej uprawa sprzętem jak za króla Ćwieczka to ciężki kawałek chleba. Dzikie zwierzęta niszczą plony, zwłaszcza nosorożce, których menu składa się z trawy. Dzikie świnie ryją uprawy, a tygrysy porywają bydło. Raz w roku w styczniu mieszkańcy wiosek mogą w ścisłym rezerwacie wycinać ogromne trawy, którymi kryją dachy i karmią bydło. Ci, którzy obsługują turystów, prowadzą hotele, pensjonaty czy restauracje, to finansowa elita.

Durba zajął się organizacją naszej kolejnej wycieczki. Nazajutrz po słoniowym safari wypuściliśmy się na całodzienną wyprawę do dżungli, tym razem na własnych nogach. Durba na próżno nas namawiał na spływ kajakiem w dół Rapti (trzy godziny) lub wycieczkę dżipem w serce głuszy (również trzy godziny). Nie posłuchaliśmy głosu rozsądku i wraz z trójką innych śmiałków oraz dwoma przewodnikami udaliśmy się na 12-godzinną marszrutę. Wyprawa kosztowała 900 rupii od osoby (w tym 500 rupii za wstęp do rezerwatu) oraz... śmiertelne zmęczenie.

O świcie przepłynęliśmy Rapti łódeczką wydrążoną w pniu drzewa. Kiedy wyskakiwaliśmy na drugi brzeg, spod nóg uciekł nam - przebierając łapkami jak kołowrotkiem - niewielki gawial (krokodyl o dziwacznym wydłużonym jak dwie rurki pysku, żywiący się rybami i niegroźny dla człowieka). Zachęceni tym spotkaniem, pełni energii, z nadzieją stanięcia oko w oko z tygrysem weszliśmy w. trawy. Przedzieraliśmy się przez potwornie ostry trawiasty gąszcz w męce, upale i wilgoci trzy godziny. Marsz byłby do zniesienia, gdyby nie pijawki. Mimo dżinsów, grubych skarpet i krytych butów przebijały się przez materiał i boleśnie przysysały do ciała. Baboo, zaprawiony w bojach tego rodzaju, bez przerwy je od nas odrywał. Wyszliśmy z traw wyczerpani, bliscy obłędu i broczący krwią.

Aby postawić nas nogi, przewodnicy wyjęli z plecaków banany i pyszną pakorę (warzywa pieczone w cieście). Po zjedzeniu i odpoczynku humory nam się poprawiły i ruszyliśmy dalej, już przez właściwą dżunglę. Tygrysa niestety (a może na szczęście) nie zobaczyliśmy, tylko liczne ślady ogromnych kocich łap odciśnięte w błocie. Widzieliśmy nosorożce, małpy, sambary indyjskie (ciemnobrązowe jeleniowate), orły, rybołowy, ibisy i czaple, a nawet - ponoć rzadko dającą się oglądać - mangustę (niewielki ssak zjadający jadowite węże i drobne kręgowce). Droga była ciężka, skwar i wilgoć dawały się we znaki. Kichaliśmy, łzawiły nam oczy, piekły rany po pijawkach. Ale kiedy dotarliśmy do końca naszej wędrówki (przeszliśmy tego dnia 30 km) i zdołaliśmy się przeprawić dziurawą łodzią na drugi brzeg Rapti, ogarnęło nas szczęście i traperska duma. Nigdy woda mineralna nie smakowała lepiej!

Tego dnia czekała nas jeszcze jedna atrakcja - powrót do Saurahy. Jechaliśmy do hotelu minibusem, autobusem na dachu (w środku nie było miejsc) oraz dżipem, wyboistą drogą i w zupełnym mroku.

Błogo było odpoczywać potem nad miską momo (tybetańskie pierożki), sączyć zimne piwo, wpatrywać się w ciemność, w której wirowały świetliki, i z uwagą wsłuchiwać się w dżunglę.

Więcej o: