Pakujemy w luki wszystko, co na najbliższe dni niezbędne. Na dnie kajaków lądują śpiwory, namioty, butla z gazem, gar, menażki, jedzenie, ubrania przeciwdeszczowe. Dociskamy dekle i wodujemy się. Rzeka pachnie przygodą, jest obietnicą nowych doznań i wrażeń. Ruszamy! Uła na tym odcinku jest bardzo wąska, nie szersza niż długość wiosła. Ostre zakręty utrudniają sprawne manewrowanie. Giniemy wśród bujnej trawy porastającej brzeg. Za nimi rozciągają się zielone litewskie łąki. Rzeka po niedługim czasie wpływa w las, zaraz ukaże nam się jej przełomowy odcinek. Zza zakrętu wyłania się stroma ściana złotego piasku obnażająca korzenie sosen, których korony górują wysoko, wysoko nad nami. Wspinamy się na szczyt urwiska (zdj.1). Stąd nasze kajaki wydają się maleńkie niczym strąki fasolek.
Wpływamy na porośnięte rzęsą jezioro. Szukamy miejsca na nocleg. Dobiegają nas wesołe, rozbawione głosy spędzających tu weekend Litwinów. Wybieramy brzeg z łagodnym, wygodnym zejściem do wody. Rozbijamy namioty między sosnami i rozpalamy ognisko. Szykujemy sobie ciepłe jedzenie. Cztery pary rąk i dobra organizacja sprawiają, że po chwili bulgocze już woda na ryż, skwierczy smażona cebula i czosnek, czekają przygotowane warzywa. Zapach potęguje uczucie głodu. Jeszcze tylko przyprawy i już można pałaszować. Ryż w domu nigdy nie smakuje tak wyśmienicie, jak w czasie wspólnych wyjazdów. Nigdy nie osiąga takiej intensywności smaku. Przyroda syci go tu swoją wszechobecnością. Przy herbacie cichną emocje dnia, myślimy już o szykowaniu się do snu. Jutro trzeba będzie wcześnie zacząć dzień.
Cieszy poranne słońce tańczące między konarami drzew. Odbija się od tafli wody jeziora, skrzy na powierzchni, rozczepia na tysiące migoczących drobin. Uła dalej wabi swym kanionowym urokiem. Dopływamy do Rudni. Przed nami zapora. Trzeba przenieść kajaki na jej drugą stronę (zdj.2). Nie są lekkie, na szczęście droga przenoski jest dość krótka. Chwila zabawy z silnym prądem i dalej w drogę wodnym szlakiem (zdj.3). Rzeka jest coraz szersza, coraz łatwiej mijać przeszkody: zwalone drzewa, czy wystające nad powierzchnię kłody. Domy mijamy nieczęsto. Zabudowania murowane to rzadkość. Niektóre wsie przypominają żywe skanseny - drewniane chałupy, drewniane płoty, drewniane mostki (zdj.4). Okolica jakby wymarła. Jedynie w niedzielne popołudnie mijamy się na rzece z grupą miejscowych młodych w składanych płóciennych kajakach. Na dzisiejszy nocleg dobijamy do ładnej, otoczonej lasem polany. Powtarzamy rytuał rozpalania ogniska, rozbijania namiotów i gotowania. Rankiem oglądamy mapę. Dziś dopłyniemy do ujścia Uły do Mereczanki. Czy zdołamy dopłynąć też do jej ujścia? To byłby już Niemen.
Pogoda dopisuje. Wykorzystujemy to i kiedy wpływamy na Mereczankę robimy sobie przerwę, żeby pochlapać się we wodzie. Rzeka jest tu szeroka, prąd wartki, a dno porośnięte trawą, której niewiarygodnie długie źdźbła falują w nurcie, jak zboże na wietrze (zdj.6).
Mijamy rozbawioną dzieciarnię. Chyba lubią bawić się w Tarzanów. Raz po raz na konarach przybrzeżnych drzew zwisają linki. Łapią je i skaczą do wody z wysokich brzegów.
A jednak zdołaliśmy dopłynąć dziś do Niemna. Rozbijamy się na łące opodal kilku gospodarstw. Pytamy właścicieli o zgodę na rozstawienie namiotów. Nie robią problemu. Jesteśmy w Mereczu. Stąd pojedziemy jutro do Wilna. Kupujemy pieczywo i sprawdzamy rozkład jazdy autobusów. Wybieramy ten o siódmej rano.
Jeden dzień to mało, by przeniknąć atmosferę miasta. Wystarczyło nam czasu na zobaczenie Starego Miasta, monumentalnej katedry, późnogotyckiego, strzelistego kościoła św. Anny, którego czerwona ceglana elewacja na każdym turyście robi wrażenie (zdj.7). Oglądamy też pałac prezydencki i dzielnicę studencką wraz z Uniwersytetem. Podziwiamy panoramę miasta ze wzgórza Giedymina (zdj.8). Obiad (regionalne kołduny i cepeliny) jemy w modnej restauracji, gdzie gotował Makłowicz, o czym nie omieszka poinformować odpowiednia tabliczka. Czas musiał się znaleźć też dla najważniejszego: Ostrej Bramy (zdj.9, 10) i cmentarza na Rossie (zdj.11).
Nie sposób nie zachwycić się Rossą. Jest niepowtarzalna. Alejki rozciągają się na łagodnych, tonących w zieleni pagórkach, których zbocza pokrywają stare nagrobki bardziej i mniej znanych Polaków. Na nich epitafia, jakich nie zdarzyło mi się czytać nigdzie indziej. Niepowtarzalne, osobiste, niedzisiejsze, jak ten:
"Nie widzą ciebie moje oczy,
nie słyszą ciebie moje uszy.
Ty byłeś światłem w mej pomroczy,
jesteś tęsknotą mojej duszy."
Czy ten:
"Wcześnie przebiegły zawód
znikomy żywota
Tu spoczęły uroda, czułość,
dobroć, cnota.
Przechodniu, jeśliś sercem
obdarzony tkliwym
Nie nad nią, lecz nad mężem
zapłacz nieszczęśliwym."
Pięknie tu. Niestety czas goni nas. Musimy zdążyć na powrotny autobus. Kierowca słucha radia. My z nim. Niewiele rozumiemy, pojedyncze słowa zaledwie. Litewski nie jest językiem słowiańskim, należy do grupy języków bałtyckich. Wydaje nam się, że każdy wyraz kończy się na "s". Kompiuteris, radijas, televizorius, nawet George Bush jest tu George'asem Bushasem.
Znów jesteśmy w Mereczu (zdj.12). Od jutra do końca spływu będziemy płynąć już tylko Niemnem (zdj.13). Jest naprawdę szeroki i leniwy. Z prawej i lewej strony las, czasem oddzielony pasem łąki. Krajobraz zrobił się nieco monotonny. Mnie to jednak nie przeszkadza. Cieszę się bliskością natury, malachitową zielenią brzegów, majestatycznym spokojem Niemna i widokami, które jak barwne slajdy umykają z każdym ruchem wiosła.
Nasz plan jest dość ambitny - chcemy w ciągu trzech dni dopłynąć do Kowna. Ceną są drakońsko wczesne śniadania i dobijanie na nocleg o zmierzchu (zdj.14).
Śpimy raz na wąskiej plaży, raz na wysokiej, lesistej skarpie. W piątek po południu dopływamy do "Kowieńskiego Morza". To sztuczny zbiornik na Niemnie powstały po przegrodzeniu rzeki zaporą i miejsce wypoczynku miejscowych. Akwen gromadzi 0,5 mld m3 wody. Czuje się ten ogrom pod dnem kajaka. Zwłaszcza, że morze jest rozbujane Ostatni nocleg wypada nad jego brzegiem. Wstajemy niemalże o świcie. Sinoczarne chmury wiszą nisko nad nami. Z chwilą gdy odbijamy od brzegu spadają pierwsze ciężkie krople. Po chwili widzimy już tylko ścianę deszczu. Nie pada długo, ale morze pozostaje niespokojne. Posuwamy się w żółwim tempie. Trzeba ustawiać się prostopadle do fali, inaczej woda wedrze się do wnętrza kajaka i wywrotka gotowa. Fale są naprawdę wysokie. Dzioby kajaków unoszą się na nich i opadają z głuchym łoskotem. Walka z morzem mocno ograniczyła nam czas na zwiedzanie Kowna. Docieramy do Starówki z zabytkową zabudową i smukłą sylwetką ratusza, wstępujemy do archikatedry - największego kościoła gotyckiego na Litwie (długość 84 m), idziemy wzdłuż Alei Wolności - głównego deptaka miejskiego (zdj.15) i już musimy wracać nad Zatokę Kowieńską, gdzie czeka na nas transport do Polski. Przepakowujemy bagaże do samochodu i mocujemy sprzęt na stelażu doczepy. Przez okno jeszcze ostatnie spojrzenie na Niemen. Kajaki znów skaczą po drodze. Ale nie tak wesoło.... To już zupełnie inny dźwięk.